Otwarte z powodu remontu
Ktokolwiek jedzie teraz do ZSRR, pisze potem sążniste artykuły i sprawozdania (kto nie może pojechać, ten choć przegląd prasy robi), z których niezbicie wynika, że dzieją się tam bardzo ważne rzeczy. A przynajmniej mogłyby się dziać, gdyby...Teatr nie jest wyjątkiem: rozpisywano się więc również o przemianach w radzieckim teatrze, przy czym nie da się ukryć, że ostatnio krytyka uderzyła w ton bardziej minorowy. Widz odchodzi od teatru - tak brzmi diagnoza.
Istotnie, gdyby prawdziwe miały być obawy, że teatr przegra z bardziej atrakcyjnymi środkami przekazu, można by się szykować do żałobnych obrzędów: moskiewska TV nadaje programy o Czarnobylu i zamieszkach w Azerbejdżanie, "Ogoniok" pisze o Gumiłowie, o żonie Kalinina odbywającej ciężką, a niezasłużoną karę w tym samym czasie, gdy Kalinin wiernie tkwił u boku Stalina: równocześnie wychodzą "Doktor Żywago" i ci, którzy czytali go wcześniej - jakże mają z tym wszystkim nie przegrać sceniczne szepty i malowane dekoracje? Ale takie stawianie sprawy przypomina nieco naiwne zdumienie, że ludzie wciąż jedzą chleb, mimo że mają ciastka. Jechałam więc w teatralną podróż po ZSRR z obawami, z ciekawością oczywiście, lecz przede wszystkim z założeniem, że postaram się być przez chwilę normalnym człowiekiem - nie przemądrzałym krytykiem.
Nieuchronne były porównania z poprzednim pobytem, bodaj przed dziesięciu laty, kiedy to moskiewski i leningradzki teatr, oglądane po raz pierwszy, budziły w przybyszu z Zachodu zawiść. Można było, oczywiście, polemizować z rozwiązaniami plastycznymi, dowodzić, że jest to mistrzostwo pewnej tylko formuły teatralnej (ale w ramach tej formuły teatr istotnie był mistrzowski), można było wreszcie nie zapominać, że istnieją nie tylko te reprezentacyjne, słynne sceny i głośne przedstawienia - a przecież zazdrościło się i kolejek do kasy, i dopytywania się o wolne bilety, i przepełnionych, znających się na rzeczy widowni. A także - o czym wspominam jako normalny człowiek - bufetów teatralnych, w których sprzedawano szampana, koniak, wino. Teraz? No cóż, nie darmo przeciwnicy Gorbaczowa ukuli mu zjadliwy przydomek "sekretarza mineralnego": alkohol zniknął z teatrów. Pojawiły się nowe tytuły, nowe nazwiska, nowe tematy (o czym za chwilę). Ale aktorzy pozostali ci sami, tacy sami. I kolejki do kas ustawiają się jak dawniej.
O tym ostatnim donoszę z satysfakcją. Towarzyszyłam bowiem w ZSRR gościnnym występom Tadeusza Łomnickiego w "Ostatniej taśmie Krappa" Becketta, sztuce raczej nie obliczonej na poklask tłumów, niezależnie od ich przekonań politycznych. I choć można się było spodziewać przyjścia tych wszystkich, których nęcą (mówiąc najkrócej) zakazane do niedawna owoce współczesnej dramaturgii, to przecież jednocześnie przedsięwzięcie mogło się okazać ryzykowne. Choćby z tego względu, że tę jednoosobową sztukę wymagającą niesłychanego skupienia i bliskości widowni, zwłaszcza gdy gra się w obcym języku (na scenie, i to mrocznej, jest przecież tylko stary człowiek, przeważnie siedzący za stołem, przesłuchujący taśmę magnetofonową z własnym głosem sprzed lat, co okazuje się gorzką rozprawą z samym sobą, z nieudanym życiem, z bezcelowością czynionych niegdyś i wówczas tak ważkich wyborów), strona radziecka zaprosiła do nie najmniejszych pomieszczeń. W Moskwie był to Teatr Młodego Widza, w Kijowie - sala Domu Nauczyciela, w Wilnie - estradowa sala Domu Kultury (notabene należącego do tamtejszego MSW), te dwie ostatnie iście widowiskowe, mieszczące swobodnie ponad 500 widzów. Gospodarze poniewczasie rozkładali ręce: toć jest w Kijowie mała scena, toć w Wilnie można by zagrać na Pohulance, a jeśli już nie tam, znalazłaby się inna kameralna scena, ale telefony z Moskwy wyraźnie przecież żądały dużych sal. Trzeba jednak tym razem Moskwę usprawiedliwić. To nie był, jak można by domniemywać, administracyjny nakaz masowego uczestnictwa w jawnym spożywaniu zakazanego owocu: na każdym z sześciu spektakli w kolejnych trzech miastach te duże sale były przepełnione, a przyjęcie entuzjastyczne. Aż szkoda, że nie mógł tego widzieć autor "najsmutniejszej sztuki świata"... Myślę jednak, że nie tylko o nową (!) dra maturgię tu chodziło, raczej o jej interpretację. "Ostatnia taśma Krappa", uhonorowana w Polsce bardzo prestiżową nagrodą, grana była w ubiegłych latach za innymi granicami, nawet w Afryce; grana była w krajach, w których teatr jest raczej jednym z wielu ciastek oferowanych obywatelowi; grana była przed widzami, którzy przychodzili nie dlatego, że nie znają Becketta, przeciwnie - właśnie dlatego, że dobrze go znają. I wszędzie podkreślano odrębność tego Krappa. Oto bowiem Beckett jawi się nie jako bezlitosny obserwator Bytu, lecz jako niemal współczujący obserwator bytowania, co na nowo ustala hierarchię zjawisk. To nie abstrakcyjne kategorie filozoficzne kierują działaniem scenicznego bohatera (par excellence żywego człowieka), to ludzkie działanie - czasem smutne, czasem śmieszne, niekiedy godne pożałowania - odsłania nam prawdę, już nie papierową,o życiu. Lub - jeśli kto żąda dużych liter - o Bycie i Egzystencji. Właśnie ów zaskakujący dla wielu ludzki wymiar Becketta był, jak sądzę, dla widzów moskiewskich, kijowskich, wileńskich (ale i innych, bo na przykład do Wilna, jak się okazało, zjechali aktorzy nie tylko z całej Litwy, ale nawet i z Estonii!) ważnym odkryciem. Rzecz bowiem nie tylko w zapoznaniu się z nowalijką repertuarową, nie tylko w miłym poczuciu otwarcia na świat - na jak długo, trudno powiedzieć. Ważniejsze jest chyba naoczne stwierdzenie i przekonanie się, iż sławiona - w dobrym i złym znaczeniu - kultura Zachodu (za złowrogi symbol której uchodził między innymi Beckett) może niekiedy okazać się zadziwiająco bliska owemu posłannictwu, jakie tradycyjnie już przyjmuje na siebie sztuka, również sztuka teatru, na wschód od Dniepru i Dźwiny: Na pomoc cierpiącym. Albo: Ratujcie nasze dusze. Albo,najkrócej: SOS!
Nawiasem mówiąc, potwierdza się w ten sposób banalna skądinąd teza, że w teatrze najwięcej znaczy aktor. Nie bez znaczenia był bowiem fakt, iż pierwszej całkowicie jawnej i poważnej prezentacji Becketta w ZSRR dokonał właśnie Tadeusz Łomnicki - ten sam, któremu ponad dwadzieścia lat wcześniej los kazał wypełnić podobną rolę w prezentacji Brechta.
Ale warto jeszcze na chwilę, przy okazji Becketta, powrócić do wspomnianej wyżej tradycji rosyjskiej sztuki: na pomoc cierpiącym. Tak łatwo było przecież owo powołanie utożsamić ( fałszywie, lecz skutecznie) choćby z wulgarnym dydaktyzmem. Owszem, historia jasno dowodzi, że artystów niełatwo ogłupić. Ale z odbiorcami sprawa nie jest już taka prosta. A teatr nie może, niestety, tworzyć w ukryciu, dla potomności, po swojemu - i najbardziej nawet niezłomny moralnie aktor wypowiada się w niekoniecznie równie niezłomnej dramaturgii, w niekoniecznie równie niezłomnym przedstawieniu, a zwłaszcza przed niekoniecznie niezłomnym moralnie widzem. Z tego względu również przebieg tego pierwszego spotkania z Beckettem ma, wydaje mi się, niebanalne konsekwencje. Bez większego trudu można sobie bowiem wyobrazić prostoduszną, wymyśloną zresztą przez Bułhakowa reakcję: zesłać by tego, Krappa na Sołowki, inaczej zaśpiewa! Istotnie, gdyby chodziło tylko o odwilżową euforię repertuarową, gdyby sceniczny Krapp nudził i nużył, gdyby był zaledwie personifikacją kilku "filozoficznych" odkryć lub pokazem starczej filozofii, może zadowoliłby kilku ortodoksyjnych "beckettystów", lecz Sołowki - w świadomości widza - czekałyby go jak amen w pacierzu. Na szczęście stało się inaczej.
Ale, powtarzam, starałam się być normalnym człowiekiem. A normalny człowiek pamięta, że każdy kraj ma własny teatr, każdy teatr swoich widzów, każdy widz - swoje doświadczenia, pragnienia, nadzieje. Dlatego, ciesząc się z gorącego przyjęcia "Ostatniej taśmy Krappa", z satysfakcją czytając niezwykle wnikliwą recenzję na łamach "Sowietskoj Kultury", muszę tu jednocześnie odnotować pewien szczegół interpretacji tej sztuki w Moskwie, wyrazisty i, o ile wiem, nieczęsto spotykany. Oto autorka recenzji, trafnie definiując przedstawiony przez Becketta konflikt ("w dramie dołżen byt konflikt") jako swoisty pojedynek Krappa z Krappem, teraźniejszego z przeszłym, jako rozrachunek z życiem - opisuje również zewnętrzny, ascetyczny kształt przedstawienia: czerń, biel, szarość metalowych pudełek z taśmami. I światło zawieszonej nad stołem lampy, ów słynny snop światła, które z mroku wydobywa tylko twarz bohatera - "kak bywajet na doprosach...". Tyle że tym razem śledczym jest sam Krapp...
Czy taka właśnie interpretacja treści utworu zaważyła na wyborze sceny w Wilnie, trudno powiedzieć. Ale zacytowane wyżej porównanie z pewnością dowodzi jak bardzo się może ośmieszyć polityka kulturalna, gdy zbyt skwapliwie szermuje sławetnym oskarżeniem o "formalizm". Tylko czy warto dowodzić oczywistości?
(cdn.)