Taki już ten świat oszukańczy
W niedzielę, 22 czerwca 1941 roku, kiedy państwa Osi rzuciły cztery miliony żołnierzy do uderzenia na Związek Radziecki, Szostakowicz wybierał się właśnie na mecz piłkarski. Mecz się nie odbył. Kiedy Stalin odwołał się do patriotyzmu narodów tworzących ZSRR, żeby zmobilizować je do udziału w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, Szostakowicz zgłosił się na ochotnika, odesłano go jednak z kwitkiem ze względu na wadę wzroku. Przez całe lato trwała budowa pasów umocnień wokół miasta - setek schronów, punktów ogniowych i zapór przeciwczołgowych. Zaczęły się pośpieszne ewakuacje uprzywilejowanych: między innymi pracowników Konserwatorium i członków Związku Kompozytorów Radzieckich. Szostakowicz nie chciał się ruszyć z miasta. Wstąpił do straży pożarnej i dyżurował w lśniącym hełmie strażackim na dachu Konserwatorium, zabierając tam czasem partyturę wciąż jeszcze nieukończonej "VII Symfonii". W drugim tygodniu września Niemcy zajęli twierdzę Szlisselburg i dotarli do jeziora Ładoga: 122 Dywizja Piechoty III Rzeszy przekroczyła linię kolejową Moskwa-Leningrad. W kotle leningradzkim utknęło siedemnaście dywizji strzeleckich, dwa bataliony piechoty morskiej, ponad dwa i pół miliona cywilów. Rozpoczęło się trzyletnie oblężenie miasta.
Niespełna miesiąc później Szostakowicz zdecydował się ewakuować razem z rodziną. Przedostał się drogą lotniczą do Moskwy, skąd przerzucono go pociągiem do Kujbyszewa - tym razem z grupą uciekinierów z Teatru Bolszoj. Bywało śmieszno i straszno. Na pierwszym etapie tułaczki wygnańcy spali pokotem na podłodze w jakiejś szkole i chodzili po korytarzach, podśpiewując pod nosem Musorgskiego. Szostakowicz dostał wkrótce mieszkanie w Kujbyszewie, gdzie najpierw skończył "VII Symfonię", potem zaś zabrał się do pracy nad operą "Gracze", pisaną słowo po słowie do tekstu komedii Gogola. Zanim przebrnął przez pierwsze trzy kwadranse partytury, doszły go słuchy o śmierci Wieniamina Flejszmana, jednego ze swoich najulubieńszych studentów, który zginął w leningradzkim bunkrze podczas ostrzału czołgów wroga. W 1943 roku, już po powrocie do Moskwy, zajął się dokończeniem "Skrzypiec Rotszylda", jednoaktowej opery Flejszmana na motywach opowiadania Czechowa. Do prac nad "Graczami" już nie powrócił - może dlatego, że dzieło pisane bez pomocy zawodowego librecisty zaczęło się rozrastać do niepokojących rozmiarów, a może po prostu ze strachu, że "obębnienie" Gogolowskiego szulera Ichariewa przez znacznie sprytniejszych "kolegów po fachu" skojarzy się komuś z ograniem Stalina przez jego niedawnego sojusznika Hitlera.
Po wielu latach "Gracze" wyszli z lamusa historii, i to w dwóch wersjach: "oryginalnej" Szostakowicza, która urywa się w pół taktu po niespełna godzinie muzyki - przywodzącej na myśl dramaty Musorgskiego przefiltrowane przez doświadczenia z wyklętej "Lady Makbet mceńskiego powiatu" i niedawno ukończonej "VII Symfonii" - oraz powstałej w 1981 roku wersji Krzysztofa Meyera. Polski uczeń Szostakowicza "dopisał" dwie trzecie dzieła, tworząc niemal doskonałą kopię stylu kompozytora z połowy lat czterdziestych, w miarę rozwoju narracji przenosząc jednak punkt ciężkości z burleskowych partii wokalnych na coraz "poważniejszą" i gęstszą partię orkiestrową. Próba rekonstrukcji wywołała mieszane reakcje krytyków: niektórzy utyskiwali, że w "pełnej" wersji "Gracze" naprawdę się dłużą, nikt jednak nie zarzucił Meyerowi, że w jego robocie gdziekolwiek słychać fastrygę. Najzagorzalsi wielbiciele Szostakowicza zlekceważyli starania Meyera: są bowiem i tacy, których zdaniem kompozytor wróciłby jeszcze do "Graczy", gdyby nie zmarnował sił twórczych na dłubanie w kiepskiej partyturze "Skrzypiec Rotszylda".
Opera Bałtycka - osiem lat po polskiej premierze zrekonstruowanych "Graczy" w Teatrze Wielkim w Poznaniu - mogła dać nam szansę porównania obydwu oper, a co za tym idzie, obiektywnej oceny "zawartości" Szostakowicza w Szostakowiczu i Flejszmanie. I dałaby, gdyby nie podjęto decyzji o wystawieniu tego dyptyku siłami dwóch reżyserów: szefującego instytucji Marka Weissa i debiutującego na scenie operowej Andrzeja Chyry. Jechałam do Gdańska z duszą na ramieniu: wiedziałam mniej więcej, czego się spodziewać po Weissie, natomiast po Chyrze, gwieździe przedstawień Krzysztofa Warlikowskiego i Grzegorza Jarzyny, spodziewałam się raczej porażki. No i wyszło całkiem na odwrót.
Kameralne, istotnie bardzo "szostakowiczowskie" "Skrzypce Rotszylda" utonęły w morzu teatralnego banału. Przejmująca historia stolarza Jakowa, który z konieczności zajmuje się wyrobem trumien, a w głębi serca jest niespełnionym muzykiem, zmieniła się w nieporadną opowieść o nieokrzesanym brutalu, który w ostatniej scenie przeżywa całkiem niezrozumiałą metamorfozę. Uwiarygodnienie przemiany Jakowa, który dopiero po śmierci żony zdaje sobie sprawę, że topił własną frustrację w krzywdzie najbliższych, wymaga precyzyjnego rozegrania postaci Marfy, czego w tym ujęciu zupełnie zabrakło. Śpiewacy tłukli się po scenie jak w amatorskim teatrzyku świetlicowym, zarówno Piotr Nowacki (Jakow), jak Ewa Marciniec (Marfa) wypadli znacznie poniżej swych możliwości wokalnych, orkiestra grała całkiem bez przekonania, Szostakowicz przewrócił się w grobie, Flejszman stracił w zaświatach resztki nadziei na pośmiertne uznanie.
Słowem, nic nie zapowiadało uniesień w drugiej części wieczoru. Tymczasem wydarzył się cud. Tandetne dekoracje ze "Skrzypiec" ustąpiły miejsca mrocznej scenerii niemożliwie zagraconego pokoju w zajeździe, gdzie na kilku metrach kwadratowych - nieustannie "ogrywanych" przez śpiewaków - zmieściły się łóżka, toaletki, ławy, stół karciany, sterty poustawianych jedno na drugim krzeseł, manekin bez rąk, ale za to w czerwonej bieliźnie i kokoszniku na głowie, oraz wielkie ptaszydło, przywodzące skojarzenia zarówno z heraldycznym orłem, jak złowieszczym Wrońcem z powieści Dukają o stanie wojennym.
W tym dusznym sztafażu rozegrała się prawdziwie groteskowa tragikomedia łajdactw i omyłek, z udziałem dziewięciu wyrazistych do bólu postaci. Chyra wyposażył swoich "aktorów" w tak charakterystyczne atrybuty, że nie sposób ich z sobą pomylić, mimo strasznego tłoku na scenie. Ichariew (Jacek Laszczkowski) wygląda jak naćpany oszołom, Utieszitielnyj z ręką na temblaku (Leszek Skrla) mógłby uchodzić za wzór przeciętniaka. Jeśli już mielibyśmy kogoś się obawiać, to raczej ulizanego Krugla (Aleksander Kunach), który wybucha irytującym chichotem w najmniej spodziewanych momentach. Napięcie rośnie z minuty na minutę, budowane mnóstwem z pozoru nieistotnych działań na drugim planie, coraz bardziej żywiołową grą aktorską oraz przekonującym użyciem rekwizytów: gracze rżną prawdziwymi kartami w prawdziwego faraona i zapijają szampanem prawdziwy ser. Trzaska spust migawki prawdziwego aparatu Lubitel. Gest sceniczny idealnie współgra z muzyką Szostakowicza i jej "autentyczną kopią" w ujęciu Meyera. "Jakże to wszystko misternie było odegrane, jak po szatańsku przemyślane! Zwariować można po prostu!" - że zacytuję Gogola.
Orkiestrze zdarzało się wprawdzie grać w duchu "ratuj się, kto może", nie winiłabym jednak za to muzyków ani dyrygenta Michała Klauzy: raczej skandaliczną politykę polskich oper i filharmonii, które traktują repertuar modernistyczny, oględnie mówiąc, po macoszemu. Trudno interpretować coś, czego się nie rozumie. Na szczęście wokaliści więcej jeżdżą po świecie i rozumieją. Fenomenalny Laszczkowski, który niedawno wrócił do śpiewania tenorem, stworzył bodaj lepszą kreację Ichariewa niż kiedyś Władimir Tarchow pod Rożdżestwienskim. Kunach był chwilami naprawdę przerażający w tenorowej partii Krugla. Młody baryton Tomasz Rak sprawił się bez zarzutu w brawurowej roli Aleksandera Głowa. Nie mniejsze brawa należą się Leszkowi Skrli za Utieszitielnego i Danielowi Borowskiemu za Aleksieja. Jeśli ktoś odstawał od tej kompanii, to mało jeszcze wyrazisty bas Paweł Konik (Szwochniew).
Weiss zatem chybił, Chyra trafił w sedno. Może dlatego, że Gogol ze swym nieomylnym wyczuciem groteski znacznie lepiej pasuje do szostakowiczowskiego świata niż Czechow. Gogol chciał kiedyś stworzyć wielką epopeję o Rosji, na wzór "Boskiej komedii" Dantego. Poprzestał na "Martwych duszach": obrazie rosyjskiego piekła. W rosyjskim piekle bywa przerażająco śmiesznie. Wiedział o tym Szostakowicz, wiedział również Meyer. Dobrze, że trafił im się reżyser z poczuciem humoru.