Berlioz i jego Faust
NAZWISKO HEKTORA BERLIOZA, którego 200-lecie urodzin w tym właśnie miesiącu przypadło, związane jest nierozerwalnie z ideą muzycznego romantyzmu oraz tzw. muzyki programowej.
Był w tej dziedzinie jednym z najśmielszych nowatorów - toteż trudno o innego kompozytora, którego działalność budziłaby w swoim czasie tak sprzeczne sądy, przynosząc mu szeroką sławę, nie zapewniając jednak popularności. Jakkolwiek bowiem utwory o charakterze programowo-ilustracyjnym rodziły się już w epoce renesansu, to jednak właśnie Berlioz jako pierwszy uczynił programowość świadomym założeniem estetycznym. On to przekształcił i wypełnił programową treścią tradycyjną formę symfonii oraz stał się prekursorem nowej formy muzycznej nazwanej poematem symfonicznym, wzbogacając przy tej okazji ogromnie znaną dotychczas paletę barw orkiestrowych.
Jest rzeczą oczywistą, że żywiąc takie idee musiał Berlioz w pewnym momencie zainteresować się także twórczością sceniczną. Jednakże jego opery (może poza barwnym, na historycznym tle opartym "Benvenuto Cellinim") nie zdołały zrazu zaskarbić sobie większego powodzenia i na dobrą sprawę dopiero w naszych czasach zaczynają bardziej intensywnie żyć na scenach różnych teatrów.
Większy znacznie i szybszy rozgłos - choć także już po śmierci kompozytora - zdobyło sobie dzieło, którego sam Berlioz nie nazwał operą, ale "legendą dramatyczną", niektórzy zaś znawcy określili je jako "kantatę sceniczną". Dzieło owe to "Potępienie Eausta", oparte na tle nieśmiertelnej tragedii Goethego, a wpleciony w muzykę pierwszej jego odsłony pełen dynamicznej energii "Marsz węgierski" (zwany także "Marszem Rakoczego") stał się z czasem jedną z najsłynniejszych symfonicznych miniatur.
Warszawa poznała to frapujące dzieło francuskiego twórcy już u progu XX wieku, zrazu jednak w wersji estradowej (jak sobie zresztą życzył sam autor): wykonywano je parokrotnie w filharmonii, jak też w Teatrze Wielkim, gdzie notabene partię demonicznego Mefista kreował sam "król barytonów" - Mattia Battistini. W naszych zaś już czasach dwukrotnie przypominał je publiczności w Filharmonii Narodowej Kazimierz Kord. Dopiero teraz jednak przyszła pora na przedstawienie "Potępienia.." w postaci scenicznej, a to za sprawą Teatru Wielkiego-Opery Narodowej w koprodukcji z operą z Los Angeles.
Reżyserię oraz scenografię tego przedstawienia, już we wrześniu pokazanego w Los Angeles, powierzono 69-letniemu Achimowi Freyerowi, nietuzinkowemu niemieckiemu artyście, wielbionemu przez jednych, a gwałtownie oprotestowywanemu przez innych miłośników teatru i opery (zwłaszcza w ojczystym kraju). Stworzył on spektakl na swój sposób fascynujący, ale też mocno kontrowersyjny, urzekający fantazyjnymi pomysłami i niezwykłymi barwami światła, a zarazem w niejednym momencie pusty wewnętrznie i nadmiernie chyba statyczny, przez co rzecz cała zbliża się do postaci oratorium.
Ogromna pusta scena Teatru Wielkiego symbolizuje tu zarówno rozległą węgierską równinę z pochodami rewolucyjnych oddziałów, jak pracownię uczonego oraz intymny pokój śpiącej na swym łożu Małgorzaty, zaś postacie dramatu noszą maski (czy na wzór antycznej tragedii greckiej?), co ukrywa ich uczucia oraz wzajemne relacje.
Pośród protagonistów świetny pod każdym względem szatanem Mefistem okazał się na premierze belgijski bas-baryton Marcel Vanaud. Dobrą Małgorzatą była Amerykanka Eleni Martos, zaś odtwórca tytułowej roli Marcello Bedoni ujmował szlachetnością śpiewanych fraz oraz doskonałym zrozumieniem treści swej partii; nie grzeszył jednak szczególną urodą ani mocą głosu, który też w niektórych momentach z trudem przebijał się przez brzmienie orkiestry. Ta zaś pod batutą Jacka Kaspszyka świetnie spisywała się zwłaszcza w efektownych intermezzach jak finezyjny "Taniec błędnych ogników" (wspomnianemu wcześniej "Marszowi Rakoczego" zabrakło trochę wewnętrznego żaru).
Prawdziwym zaś zbiorowym bohaterem całego przedstawienia stał się przygotowany przez Bogdana Golę i wspaniale śpiewający chór, a raczej połączone chóry Teatru Wielkiego oraz Alla Polacca.
Niezależnie więc od różnych zastrzeżeń i wątpliwości ma to przedstawienie także liczne świetne walory i dobrze na pewno się stało, że w 200-lecie urodzin wielkiego francuskiego twórcy znakomite, a mało znane jego dzieło mogło znaleźć się na scenie naszego teatru.