Artykuły

Janusz Opryński: Dziewczyny stały na bramkach, bo myśleliśmy, że kobiet nikt nie ruszy

- Sprzedawaliśmy więcej biletów niż było miejsc. W salach był ogromny ścisk, warunki oglądania straszne, ludzie siedzieli jeden na drugim. Dziewczyny stały na bramkach, bo myśleliśmy, że kobiet nikt nie ruszy. Łamaliśmy wszystkie możliwe przepisy BHP - opowiada Janusz Opryński, współtwórca i dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Konfrontacje Teatralne w Lublinie. 20. festiwalu edycja rusza 9 października.

Konfrontacje Teatralne to dziś jeden z największych festiwali teatralnych w Polsce. Co roku występują tu uznani artyści z całego świata, a wydarzenie wyrobiło sobie międzynarodową, solidną markę. W tym roku Konfrontacje kończą 20 lat. To dobra okazja, by powrócić do początków festiwalu.

Aleksandra Pucułek, Kacper Sulowski: - Mamy 1996 rok, nie ma Internetu, komputerów. Po 15 latach decyduje się Pan wznowić Konfrontacje Młodego Teatru. Janusz Opryński: - Na całe Centrum Kultury mamy jeden faks, potem dostaliśmy komputer, ale się zacinał. Pracowaliśmy głównie na telefonie. Wszystko odbywało się na wariackich papierach. Pomysł zorganizowania Konfrontacji pojawił się w lutym albo marcu, czyli już w czasie trwania roku budżetowego. Mimo to poszliśmy z Tomkiem Pietrasiewiczem do ówczesnego prezydenta Lublina, Pawła Bryłowskiego. Powiedzieliśmy, że trzeba reaktywować Konfrontacje Młodego Teatru. Ku mojemu zaskoczeniu, nie musieliśmy go długo namawiać, wsparcie dostaliśmy.

Jaki był wtedy budżet festiwalu?

- Jakieś 80 tysięcy złotych. Wtedy to była bardzo duża suma. Od początku mieliśmy wsparcie ministerstwa kultury, pomagała nam też Fundacja Batorego. Udało nam się pozyskać pierwszych sponsorów, np. firmę Daewoo. Nie było to łatwe zadanie, taka żebranina, ale jeśli ktoś dał pięć tysięcy złotych, to za to mogłem opłacić honorarium dla jednego zespołu. W 2004 roku jednym z ważniejszych sponsorów był Janusz Palikot. Część festiwalu odbyła się wtedy w jego fabryce wódki. Z roku na rok mieliśmy coraz większy budżet. Teraz uzbieraliśmy 1,3 miliona, pod tym względem jesteśmy w pierwszej piątce festiwali w Polsce. Pozyskiwanie sponsorów, chodzenie od dyrektora do dyrektora wiele mnie nauczyło.

Na przykład czego?

- Przede wszystkim pokory. Tworzenie festiwalu wytrąciło mnie z dandysowskiej postawy artysty. Musiałem zająć się prozaicznymi sprawami, takimi jak zorganizowanie ludziom miejsca do spania, do pracy. Byłem dumny, że mogę to robić, a nie tylko wymyślać scenariusze i wyższe idee. Tu miałem konkretną rzecz do zrobienia.

Początkowo festiwal organizował pan razem z Włodzimierzem Staniewskim i Leszkiem Mądzikiem.

- Nazwaliśmy się buńczucznie komisarzami. Kolejno każdy z nas miał proponować swoją wizję festiwalu. Ja odpowiadałem za pierwszą, potem była kolej Staniewskiego i Mądzika. Chodziło o to, żeby wziąć odpowiedzialność za konkretną edycję Konfrontacji. Poza tym każdy z nas preferował inny rodzaj estetyki w teatrze. Oczywiście mieliśmy armię wolontariuszy, bez nich nie dalibyśmy rady. Niektórzy z nich jeździli potem pomagać na festiwalu w Edynburgu. Od początku przy Konfrontacjach jeszcze jako uczennica liceum pracowała Karolina Rozwód, obecna dyrektor Teatru Starego. Pomagał nam też Łukasz Chotkowski, znakomity dramaturg. Grzegorz Reske, obecny kurator Konfrontacji, też wychował się na tym festiwalu.

Co chcieliście konfrontować?

- Nie do końca chodziło nam o konfrontację, przejęliśmy po prostu nazwę poprzedniego festiwalu Konfrontacje Młodego Teatru. Krytycy teatralni uważali, że ruch alternatywny był w wielkim sporze z teatrem repertuarowym, a to nie prawda. W ogóle nie interesowaliśmy się klasyką, mówiliśmy, że ,,do pudła się nie chodzi". Konfrontacje Teatralne to była pierwsza międzynarodowa impreza artystyczna w naszym mieście. Tylko tu można było obejrzeć wszystkie spektakle Leszka Mądzika. Przyjeżdżali na nie ludzie z całej Polski. Kiedyś za niektórymi przedstawieniami jeździły grupy entuzjastów. Dziś to rzadkie zjawisko, chociaż są osoby, które od 20 lat spotykam na widowni.

Gdzie prezentowano wtedy spektakle?

- Pierwsze edycje festiwalu trwały trzy, cztery dni. Każdego dnia odbywało się pięć, sześć spektakli. Graliśmy je w Chatce Żaka i w Centrum Kultury. Wtedy była tu fatalna sala. Brakowało przestrzeni, to był koszmar dla teatru otwartego. Na początku zapraszaliśmy dużo teatrów ulicznych, więc graliśmy też na Starym Mieście i na Placu Zamkowym. Biuro konfrontacji było w małym pokoju na parterze w CK. Czasem siedziało tam 10, 15 osób. Ktoś coś składał, ktoś przycinał na gilotynie materiały promocyjne. To była wielka improwizacja połączona z absolutnym szaleństwem. Organizowaliśmy ten festiwal z wielkim entuzjazmie, ale popełnialiśmy też dużo błędów.

Jakie to były błędy?

- Przede wszystkim sprzedawaliśmy więcej biletów niż było miejsc. W salach był ogromny ścisk, warunki oglądania były straszne, ludzie siedzieli na podłodze jeden na drugim, potem musieliśmy przepraszać. Dziewczyny stały na bramkach, bo myśleliśmy, że kobiet nikt nie ruszy. Łamaliśmy wszystkie możliwe przepisy BHP. Na szczęście nie doszło do żadnej tragedii. Dziś pewnie straż pożarna nie pozwoliłaby nam na to. Żyliśmy w kraju, który dopiero się uczył takich rzeczy.

Zdarzały się protesty ze strony artystów?

- Pamiętam, że grupa z Izraela, gdy zobaczyła swój hotel, powiedziała, że w takich warunkach nie zamieszka. Za niski standard. Jakoś ich przebłagaliśmy, nie ukrywam, że pomógł alkohol. Najbardziej jednak wstydziłem się toalet w CK. Były bardziej obskurne niż na dworcu PKP. Dopiero po kilku latach pracownicy Galerii Białej namalowali tu kolorowe rysunki i zasłonili obdrapane ściany. Dzisiaj wszystko precyzują umowy, wtedy mówiliśmy po prostu ,,przyjedźcie do nas, jesteśmy biedni, nie zapłacimy wam, ale są tu ciekawi ludzie". Kiedy wysyłaliśmy do nich faksy, mieliśmy taką stałą formułę: ,,rozumiemy wasze wymagania, ale ze względu na polskie standardy, moglibyście zrobić to taniej." Pomagało, a entuzjazm widowni i pełna sala sprawiały, że artyści zapominali, w jakich warunkach spali, że zatruli się wódką czy polskim jedzeniem. Jeśli pojawiał się konflikt, zawsze braliśmy winę na siebie. Nie możemy się niczemu dziwić - to była pierwsza zasada, którą wpajałem moim pracownikom. Każde żądanie mamy traktować jako normalne, np. sprowadzenie ton ziemi, czy palenie pochodni w miejscu, gdzie nie można zapalić nawet papierosa. Podczas organizacji Konfrontacji zawsze towarzyszyły nam niestandardowe zachowania.

Co Pan ma na myśli?

- Kiedy przyjeżdżały zespoły ze wschodu, na granicy czekały nieraz 50 godzin. Jedna z dziewczyn, podając się za sekretarkę, łączyła mnie wtedy z celnikami i mówiła, że będzie rozmowa z prezydentem albo z wojewodą. A ja udawałem wysokich urzędników i krzyczałem ,,Co wy tam kur... robicie? Trzeba to przyspieszyć!". Musiałem przyjąć pozę takiego groźnego władcy, wszyscy w pokoju konali ze śmiechu. Wstydziłem się tego, ale działało. Na jedną z pierwszych edycji musiałem przemycić reflektory z Wielkiej Brytanii, bo brakowało. Kupiłem je w Nottingham i jak Robin Hood przywiozłem nielegalnie do Polski. Dzisiaj nieraz mam żal do młodych pracowników, że wierzą tylko w tekst maila, smsa, a nie chcą spotykać się twarzą w twarz.

Na festiwal zapraszaliście samych znajomych?

- Na początku przyjeżdżały do nas zespoły, które widzieliśmy na innych festiwalach, np. w Edynburgu. W programie pierwszych edycji znalazły się spektakle Teatru Ósmego Dnia, Biura Podróży, ale też Mądzika i Staniewskiego. To był dobry czas dla teatrów zespołowych i autorskich. Artystów zapraszaliśmy telefonicznie. Czekaliśmy nieraz pół dnia, żeby się połączyć, to był koszmar. Krzyczeliśmy ,,cicho, cicho, bo Izrael dzwoni". Kiedy udało nam się zaprosić tę grupę, kilka dni wcześniej przyjechał do nas jakiś mężczyzna. Myśleliśmy, że to członek ich zespołu, cały czas podrywał dziewczyny. Potem okazało się, że był z Mosadu (izraelska służba wywiadowcza - red.). Większość czasu siedział na korytarzu, bo w biurze nie było miejsca. Obserwował, czy jest tu bezpiecznie, a to my byliśmy największym zagrożeniem przez swoją nieprzewidywalność.

Artyści mieli jakieś szczególne wymagania?

- Kiedyś przyjechał do nas teatr z Łodzi z monumentalną dekoracją, która nie chciała się zmieścić w naszej sali. Pracował u nas człowiek, który wszystko potrafił zespawać, nazywaliśmy go Hefajstos. Pociął im to tak, że mieli dekoracje na małe i duże sceny. Byli zachwyceni. Innym razem przyjechał teatr z Petersburga. Zepsuł im się element do obrotu sceny. Nasi chłopcy im to zreperowali. Tylko raz musieliśmy odwołać spektakl, było to przedstawienie Grzegorzewskiego. Dzień przed jeden z aktorów dostał zawału serca. Najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, była wystawa scenografii Andrzeja Kreutz-Majewskiego w Teatrze w Budowie. Pracowaliśmy nad nią miesiąc. Wtedy poznaliśmy wielkie tajemnice tej budowy.

Jakie?

- Nie mogę powiedzieć, bo groziłby nam prokurator.

Jak wtedy docieraliście do widzów i informowaliście ich o festiwalu?

- Widzów nie trzeba było przekonywać, żeby tu przychodzili. Na pierwszym festiwalu były dzikie tłumy. Byliśmy jedynymi ludźmi, którzy wtedy zapełniali place. Publiczność była z nami od południa do późnego wieczora. W ramach promocji robiliśmy plakaty. Przez kilka pierwszych edycji projektował je Leszek Mądzik. Potem przyszedł Jarosław Koziara, Robert Kuśmirowski. Niestety, bywały też przykre momenty. Któregoś roku Jan Gryka z Galerii Białej wraz ze swoimi studentami przygotował kilkanaście instalacji w przestrzeni miejskiej. To były takie nietypowe reklamy festiwalu. W jedną noc wszystko zniszczono. Byliśmy załamani.

Zwykle festiwal przez lata idzie świetnie, a potem przychodzi kryzys. Jak było w tym przypadku?

- Po czwartej edycji zauważyłem, że w teatrze alternatywnym nie mamy już w czym wybierać. Wtedy pojechaliśmy z Łukaszem Drewniakiem na Litwę i przywieźliśmy świetnych twórców. Szymon Pietrasiewicz zorganizował potem akcję przeciwko zbyt drogim biletom. Do dziś wspominamy to z uśmiechem. Momenty kryzysu zdarzają się co roku. Pojawia się bezsilność i strach, że nie dopniemy budżetu. Czasami musimy zagrać va banque. Nie mamy decyzji, czy będą na to pieniądze, ale wiemy, że musimy coś zrobić. Trochę się już do tego przyzwyczaiłem. Mam coraz grubszą skórę. Trudnym dla mnie momentem było też oddanie programu festiwalu w ręce kuratorów.

Dlaczego się Pan na to zdecydował?

- Bo już nie czytam tak rzeczywistości. Festiwal nie może być tworzony 20 lat przez jedną osobę, wtedy traci żywotność. Dziś nawet z pewnymi wyborami Marty Keil i Grzegorza Reske (obecni kuratorzy festiwalu - red.) mogę się nie zgadzać, ale im ufam. Teraz daję im szansę na zbudowanie swojej opowieści.

Która edycja była przełomowa?

- Pierwsza, bo się udało.

Dziś festiwal robi się trudniej czy łatwiej?

- Trudniej. W Lublinie funkcjonuje teraz wiele festiwali i wydarzeń okołoteatralnych. Na spektakle Konfrontacji przychodzi 800-1000 osób, a powinno trzy razy tyle. Jest już lepiej, ale nie spoczywamy na laurach. Oczywiście mogę zorganizować festiwal, na który przyjdzie 100 proc. ludzi. Wystarczy, że zaprosimy serialowe twarze, osobowości telewizyjne czy kilka monodramów znanych artystów. Sprzedamy wszystkie bilety. Ale czy to jest misja festiwalu? Na pierwsze przedstawienia Grotowskiego przychodziło pięć, sześć osób, a potem zapełniał sale na całym świecie. Jeśli chce się pokazywać nowe zjawiska, trzeba zapłacić za to dużą cenę. Mam nadzieję, że Konfrontacje będą obecne na kulturalnej mapie Lublina przez kolejne 20 lat.

Czy teatr tyle wytrzyma? Będzie co pokazywać?

- Zobaczymy. Mam poczucie, że teatr nie jest obecnie w najlepszej kondycji. W Londynie jednego wieczoru idzie się na klasyczne przedstawienie, a potem na offowy performance. Każdy ma prawo opowiadać o świecie w swoim języku. Różne gatunki sztuki muszą ze sobą koegzystować. U nas tak nie jest, ale mam nadzieję, że do tego dojdziemy. Politycy zrozumieli, że kultura jest ważna. Ciągle uważam, że Lublin jest miastem możliwym do ,,zawładnięcia", największe festiwale świata dzieją się właśnie w małych miastach, w dużej aglomeracji takie wydarzenia giną.

A co na Konfrontacjach za rok?

- Już w tym roku planowaliśmy zaprosić "Wycinkę" Krystiana Lupy, ale wciąż nie mamy sali, gdzie moglibyśmy pokazywać monumentalne widowiska. Na halę w Targach Lublin reżyser nie zgodził się. Może uda się za rok w Centrum Spotkania Kultur.

POWRÓT DO KORZENI

Tegoroczna edycja Konfrontacji Teatralnych rozpocznie się 9 października i potrwa do 18 października.

Już pierwszego dnia wydarzenia czeka nas niezwykłe widowisko.

* W piwnicach Centrum Kultury zagości opera, którą niedawno można było zobaczyć w Teatrze Wielkim w Warszawie. Librettem "Transcryptum", którego twórcą jest Wojciech Blecharz jest struktura i mechanizmy psychologicznej traumy, a sam spektakl składa się z obrazów, przez które przedzierają się wszyscy widzowie podczas wędrówki piwnicami klasztoru. "Transcryptum" zobaczymy w piątek i sobotę o godz. 21.

* Warto też przyjrzeć się performansowi Valentijna Dhaenensa, który, przygotowując się do spektaklu przez rok każdego dnia czytał jedną wielką mowę polityczną. Tak powstał performans "Big Mouth", w którym artysta dowodzi, że w ciągu dwóch i pół tysiąca lat zasady gry oraz sekrety zawodowe polityków wcale tak bardzo się nie zmieniły. Spektakl zobaczymy dwukrotnie w piątek i sobotę o godz. 19.

* W poniedziałek natomiast po raz pierwszy usłyszymy fragmenty spektaklu "Punkt Zero", nad którym pracuje Janusz Opryński. Przygotowując nowy spektakl dyrektor Teatru Provisorium wybrał trzy narracje: "Życie i los" i "Wszystko płynie" Wasilija Grossmana oraz "Łaskawe" Jonathana Littella. Sceniczne czytanie fragmentu w poniedziałek o godz. 18 w sali kinowej CK.

* Jedną z największych gwiazd dwudziestych Konfrontacji będzie słynna amerykańska performerka Penny Arcade, która wystąpi ze swoim kultowym performansem "Bitch! Dyke! Faghag! Whore!" To multimedialny spektakl, który odtwarza atmosferę nocnego klubu w scenerii teatruWystęp Penny Arcade we wtorek i w środę o godz. 21 w piwnicach CK. Konfrontacje Teatralne potrwają od 9 do 18 października. Karnety w cenie: 310 zł ulgowe, 510 zł normalne.

***

JANUSZ OPRYŃSKI

W latach 70 jako student polonistyki na UMCS trafił do Teatru Provisorium, który działał wtedy w Chatce Żaka. Wkrótce został jego szefem. Wraz z grupą zrealizował ponad 20 spektakli, które prezentowane były na całym świecie. Za reżyserię spektaklu "Bracia Karamazow" dostał Nagrodę im. K. Swinarskiego, jedną z najbardziej prestiżowych nagród teatralnych w Polsce. Dziś pełni funkcję dyrektora artystycznego Centrum Kultury w Lublinie i dyrektora festiwalu Konfrontacje Teatralne

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji