Artykuły

"WRÓG LUDU" W POZNANIU

Teatr Nowy dał pierwszą premierę w tym sezonie. I jak zwykle w tym teatrze, a w każdym razie od lat wielu (bez mała dziesięciu) otrzymała publiczność poznańska przedstawienie trafiające na pewno w istotne jej potrzeby. Tak było, kiedy na scenę wtaczał się wielki walec drogowy w "Gigantach z gór" Pirandella, szokując widzów uderzeniem "wprost", wyłamującym się z arsenału konwencjonalnych środków teatralnych i tak jest dzisiaj, kiedy Teatr sięga po dramat Ibsena sprzed stu lat. Teatr ten pod dyrekcją Izabelli Cywińskiej, a zwłaszcza w przedstawieniach, które sama reżyserowała, starał się zawsze trafić na nutę, która gra w duszach ogółu. Można by powiedzieć, że w sferze sztuki mogą to być często działania zwodnicze, trzeba jednak przyznać, że na przestrzeni wielu lat udawało się Cywińskiej wielokrotnie tę nutę odnaleźć, poruszyć swymi przedstawieniami szerokie kręgi publiczności poznańskiej, uczynić. Teatr Nowy bardzo w naszym mieście popularnym. Wystawiając "Wroga ludu" Henryka Ibsena Teatr Nowy i reżyser pozostali sobie wierni bez względu na konsekwencje jakie w warstwie artystycznej spektaklu musiały nieuchronnie dać o sobie znać. Wydaje się zresztą, że reżyser Izabella Cywińska była w pełni świadoma, że trzeba podjąć wybór, który będzie, być może dotkliwym ograniczeniem. Świadczyłoby o tym umieszczone na czołowym miejscu w programie spektaklu piękne zdanie z Conrada o wierności, która jest wielkim ograniczeniem wolności. Choć można by tu rzec, że dopiero wielkie otwarcie artysty na dzieło sztuki, wolność wewnętrzna, która uznaje tylko logikę dzieła gwarantują tworzenie, umożliwiają zrobienie kroku poza siebie, poza punkt w którym się było, kiedy do pracy się przystępowało. Ale może w tym przypadku były dla twórców tego przedstawienia rzeczy ważniejsze?

Na pewno przy okazji tego przedstawienia można by mówić o wyborze prymatu. I myślę, że trzeba tę wolę uszanować, jeżeli publiczność wybór zaakceptuje i konsekwencje osobistych doświadczeń twórców przedstawienia uzna za znaczące, jakkolwiek sami możemy ważyć na szali zyski i straty takich wyborów i działań. Zejdźmy więc z wysokich rejonów do konkretu, do dramatu Ibsena i tego, co zobaczyliśmy na scenie. Oto mamy przed sobą miasteczko, którego egzystencja i powodzenie opiera się na tym, że jest uzdrowiskiem. Nieoczekiwane odkrycie lekarza burzy uładzony porządek rzeczy. Okazuje się, że warunki zdrowotne miasta nie dają podstawy, aby mogło być ono uzdrowiskiem. Egzystencja miasta jest więc w istocie oparta na kłamstwie. Co z tą przykrą prawdą zrobić? Brzmi to jak zapowiedź naszych wielkich dwudziestowiecznych kryzysów ekologicznych. Tak właśnie jest u Ibsena, który buduje sytuację, powiedziałbym, laboratoryjną. Mówić prawcie, czy nie mówić. Bohaterem dramatu zostaje oczywiście lekarz, który nagle odkrywa swoją rolę społeczną, jaką otrzymał do zagrania od losu, Ibsen pokazuje nam proces, jaki zaczyna toczyć społeczność miasteczka co bardziej znaczących jego obywateli, a więc przedstawicieli miejscowej władzy, ośrodków opiniotwórczych, a przede wszystkim samego bohatera. Proces to psychologiczny i społeczny zarazem. Proces kształtowania się postaw ludzkich, polaryzowania stanowisk, i podejmowania decyzji. A więc daje nam Ibsen analizę mechanizmów życia społecznego. Gdy patrzymy na to po stu latach, kiedy samowiedza społeczna człowieka tak narosła, z jednej strony zdumiewa podobieństwo, wiecznotrwałość samych mechanizmów i rozwiązań do jakich w takich sytuacjach dochodzi, z drugiej jednak strony - nie opuszcza nas świadomość, że już to wszystko znamy, że jesteśmy poniekąd trochę mądrzejsi i jeżeli nie zawsze w sposób świadomy, to dramat Ibsena co najwyżej przypomina nam wiedzę, która już w nas jest. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że jest to już trochę szkolna czytanka, w której zapoznaje się nas z abc problemu. Niemniej atrakcyjność sztuki możemy odnaleźć w kształtowaniu postaci uczestniczących w dramacie, a teatralnie - w aktorstwie do jakiego teatr sięgnie.

Niewątpliwie Cywińska dostrzegła w dramacie to, co jest jeszcze w nim bardzo żywe i atrakcyjne: owo kształtowanie się postaci sprowadzone przede wszystkim do krystalizowania się postawy życiowej, na jaką potrafią się zdobyć w obliczu dramatycznych konfliktów decydujących o ich życiu. Zafascynował ją jednak przede wszystkim sam akt woli działania, sam fakt manifestacji postawy bez względu na wszystko - na to, że warunki nie sprzyjają, aby się do niej przyznać. Spore skróty jakich dokonała w tym wielkim pięcioaktowym dramacie zatarły wyrazistość procesu, któremu podlegają uczestnicy dramatu, na rzecz jaskrawych momentów sytuacji dramatycznych i spięć do jakich w nich dochodziło. Ujawniła się więc przede wszystkim strona emocjonalna, dramatyzm podejmowanych decyzji. Postacie w ten sposób stawały się znakami przede wszystkim, symbolami niosącymi odpowiedni ładunek uczuciowy, który dokona w nas, widzach tego co trzeba. Chwilami mogło się wydawać, że reżyser nie chce roztopić tych postaci w powolnym ewoluowaniu, mozolnym ich kształtowaniu się tak jak to odbywa się w dramacie, bo współczesnemu widzowi jest to już znane skądinąd, bo perspektywa społeczna, filozoficzna i moralna dzieła nie kryje już specjalnych niespodzianek. Wartość dramatu Ibsena sprowadzona została do plakatu, na który chce się patrzeć i który się natychmiast rozumie. Myślę, że to ograniczenie, gdy chodzi o zawartość dzieła Ibsena, jest nazbyt duże. Przedstawienie ma rytm, kompozycja całości jest wyrazista i punktuje dobitnie dramatyczną wartość poszczególnych obrazów scenicznych. Owa iskra porozumienia zapala się między widownią i sceną. Sądzę jednak, że w ramach założonej koncepcji przesłanie dramatu ibsenowskiego nie musiało zostać sprowadzone do formuły brzmiącej tak jednoznacznie. Determinacji z jaką bohater oddaje się walce

o prawdę, nie musi wcale przeszkadzać złożoność i skomplikowanie świata ludzkich decyzji i uwarunkowań, jakie się na nie składają. Odwrotnie, ten gąszcz uwikłań, jakiego w dramacie Ibsena można się doszukać, dając w efekcie aurę niejednoznaczności może jeszcze bardziej podkreślać wagę dramatyzm ludzkiej decyzji ujednoznaczniającej świat pomimo wszystko, nadającej mu rygor ludzkiego racjonalnie i moralnie budowanego porządku. Prawda ludzkiej decyzji, prawda aktu woli ludzkiej nie może się odciąć od morza ciemności, wobec którego jest sprzeciwem. Polaryzacja postaw do jakiej w efekcie dochodzi w przedstawieniu grozi, że w każdej chwili możemy to czytać jako schemat czarno-biały: zła i dobra rozdzielonych przepaścią tak, że nie może już między nimi być żadnego związku. A to przecież nie jest świat ibsenowskiego dramatu.

Tak więc owa plakatowość ma w tym przedstawieniu swoje słabe strony i tym bardziej trzeba o nich pamiętać, kiedy jesteśmy świadomi jak dobrze się je ogląda, jak bardzo obraz jest sugestywny. Jest to, teatralnie biorąc, jedno z lepszych przedstawień tego teatru. Złożyły się na to również bardzo wyraziste, dobrze wypracowane role. Choć zacząłbym od roli głównego bohatera, doktora Stockmanna w wykonaniu Tadeusza Drzewieckiego, w której widoczne są skutki koncepcji reżyserskiej. Tadeusz Drzewiecki poprowadził rolę z dużym wyczuciem. Z subtelnością użytych środków aktorskich i dzięki temu nie ma niczego nachalnego w prostocie pozytywnej postawy, w całej emocjonalności jaką przenika jego zachowanie. Nie mógł jednak aktor uniknąć wyraźnej jednostronności, postawy zbyt jednoznacznie ukierunkowanej od samego początku. Ponieważ w przedstawieniu nie położono zasadniczego akcentu na ów proces dokonujący się w społeczności, postać doktora Stockmanna nie zmienia się, właściwie do końca jest taka sama. Stąd pewna monotonia. Daje ona znać o sobie w niezmieniającym się rytmie intonacyjnym wypowiedzi, w szczególnej akcentacji przydającej podniosłości, która działa jak rodzaj swoistej szlachetnej patyny. Zaczynamy myśleć o doktorze jak o bohaterze. I jeżeli to nam wystarcza - bardzo dobrze. Jeżeli jednak przychodzimy, aby zobaczyć ciekawą ludzką postać, która uwikłana tak beznadziejnie, potrafi oto zrozumieć niszczące ją procesy i siły i odkryć dla siebie samego jakąś wartość, a przede wszystkim źródło siły do dalszej walki - wtedy sceniczny doktor Stockmann pełnej satysfakcji dać nam nie może. Powiemy, że to ktoś bardzo szlachetny, ale nieciekawy. Reżyser odebrał postaci zakończenie dramatu, w którym czyni ona swoje najważniejsze odkrycie, i sumuje się niejako cała mądrość tego dramatu. Finalne odkrycie bohatera w dramacie pozwala zrozumieć, dlaczego doktor pomimo poniesionej klęski może czuć się niepokonanym, przygotowanym do dalszych zmagań o swoją rację. Złożoność głównego bohatera u Ibsena jest bardzo duża. Przypomnijmy, że jest to przecież lekarz, badacz, spędzający większość życia w kameralnym wnętrzu swej pracowni, lub kontaktujący się z innymi w równie kameralnych i dość intymnie nacechowanych kontaktach z ludźmi jako jego pacjentami. I to właśnie ten człowiek wyniesiony zostaje w samo oko społecznego konfliktu w mieście. Ten człowiek zyskuje nagle szczególną władzę w opinii publicznej tak że może rywalizować z bratem, który zawsze tę władzę miał z racji funkcji, a teraz mu się ona wymyka. Parametry jego życiowej, roli zostają postawione na głowie. Czym więc jest naprawdę owa prawda, o którą walczy? Czy on sam wiedział o co walczył? Niejasne wywody i oskarżenie, jakie rzuca w twarz słuchaczom swoim na odczycie można przyjąć jako dowód zabłąkania i pomyłki kogoś, kto nią dorósł do roli polityka, którym stał się w istocie nie zdawając sobie sprawy. Tak więc bogate i wieloznaczne zaplecze tej postaci stało się jakby niepotrzebne w przedstawieniu, uszczuplając tworzywo z jakiego mógł czerpać aktor grający tę rolę.

Przy innych czołowych postaciach, koncepcja przedstawienia nie ważyła tak na ich kształcie. Rolę Burmistrza, głównego antagonisty doktora Stockmanna gra Jerzy Stasiuk. To wiodąca rola w tym przedstawieniu. Znakomity portret przedstawiciela władzy, w którym rzeczywiste konieczności dyktujące rodzaj postępowania, mieszają się z osobistymi kompleksami wobec brata, człowieka o zupełnie innym wymiarze osobowościowym. Przedziwna rywalizacja, w której jedna strona gra jak wytrawny i świadomy wszystkiego polityk, a druga - nie widzi "nagiej prawdy", ich osobistego konfliktu. Druga strona jest tylko przepełniona poczuciem misji, nie widzi przed sobą rywala. Natomiast kiedy Burmistrz patrzy na brata to czytamy na twarzy świadomość tej brutalnej prawdy, która męczy go i powoduje, że czuje się ciągle w gorszej pozycji wobec brata - rywala, co jeszcze bardziej czyni go bezwzględnym, wyrachowanym, precyzyjnie i zimno działającym graczem. Ciągle w tej walce się rozmijają i choć Burmistrz z dość dużą łatwością osacza brata, nie ma nigdy do końca wyraźnego poczucia, że przyparł go do muru, że wygrał. Chwilami tylko narasta (zawsze "w cuglach") wściekłość, tylko momentami odnajdujemy to w podniesionym głosie, w oczach jakby spłoszonych, lekko przestraszonych, że sytuacja go poniesie za daleko, na co nie może sobie pozwolić, tak jak nie może sobie na różne rzeczy pozwolić jego brat. A poza tym głos tego aktora! Czysty, mocny, wyrazistość każdego słowa i ta "przejrzystość", jakby nie chciał nam niczego dać do zrozumienia, jakby swoje słowa i ich znaczenia chciał przed słuchającymi obronić, nie dać się na niczym przychwycić.

Druga rola zwracająca szczególną uwagę w tym przedstawieniu to Aslaksen Janusza Michałowskiego, który z tej drugoplanowej właściwie postaci czyni znaczący obiekt naszego zainteresowania. Aktor ten potrafi od razu stworzyć wokół siebie jakąś własną przestrzeń i wtedy jakby siłą zwrotnej reakcji stara się swoją obecność pomniejszyć, ograniczyć wręcz zasięg oddziaływania, podczas gdy my skupiamy na nim tym bardziej swoją uwagę licząc na to, że lada chwila coś się stanie, i w jakiś istotny sposób postać odsłoni swoją siłę, przemyślany głęboko zamysł, czy chytrą pułapkę. W ten sposób aktor buduje swoisty klimat drapieżności u Aslaksena, który z powierzchownego oglądu wydaje się być wręcz osobą dobroduszną - my jednak nie chcemy w to uwierzyć, bronimy się przed takim wrażeniem, jakby to mogło osłabić naszą czujność wobec tej postaci. Z prawdziwym mistrzostwem buduje tę postać aktor zwłaszcza w pierwszym akcie. W drugim akcie poszczególne zaskakujące odmiennością zachowania sekwencje zbytnio się nakładają na siebie i zaczynamy to odbierać jako groteskę. Podkreślić także trzeba trudną rolę Marii Robaszkiewicz jako żony doktora Stockmanna, która nie ma zbyt wiele kwestii do powiedzenia. Potrafiła jednak stworzyć wizerunek przekonywający, pozorna bezczynność nie oznacza wcale braku działania aktorskiego. Grożące swoistym patetycznym cierpiętnictwem, końcowe wejście z walizką, które bardzo łatwo mogło stać się pustym, teatralnie gestem, aktorka wybroniła przydając temu tyle skupienia i powagi, abyśmy mogli pojąć różne jego znaczenia i te jednostkowe, i te większe, bez poczucia, że czegokolwiek jest w tym za dużo. Gdy chodzi o role dziennikarzy, Zbigniewa Grochali i Wiesława Komasy można by mieć pretensję o interpretację nazbyt jednoznaczną. Jedyną rolą nieudaną jest postać Mortela Killa Andrzeja Saara, który miał mało szans na zarysowanie charakteru postaci.

W sumie jest to po wielu latach nieobecności na poznańskich scenach Ibsen zupełnie inny, na pewno dyskusyjny, wzbudzający sporo zastrzeżeń, gdy chodzi o interpretację dzieła. A jednocześnie przedstawienie brzmi czystym, szlachetnym tonem kogoś, kto chce wyartykułować swój rachunek bez względu na wszystko. Trudno tego nie uszanować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji