NAJWIĘKSZY URZĄD W NAJMNIEJSZYM PAŃSTWIE
Ostatnie dwie książki Brezy zrobiły karierę światową. Zasłużenie. Spiżowa brama większą niż Urząd, który jest konstrukcją powieściową, zbudowaną na tym samym materiale. Ale to zależy, jaką miarą mierzyć: miarą popularności czy wyrafinowania. Spiżowa brama jest utworem literacko wyrafinowanym, nieporównanie bardziej niż Urząd. Niezależnie jednak od spojrzenia, obydwie są utkane z podobnej - misternej i delikatnej - materii, na której rozsnuwa się tkanka poznawcza. I na tym polega urok formalny tych książek, nie dający się oddzielić od walorów merytorycznych: politycznych, filozoficznych, moralnych. Powieściowa forma Urzędu sprawiła, że - mimo szerokiego już rozpowszechnienia - ta właśnie książka została adaptowana na dramat. Najpierw telewizyjny, następnie sceniczny. Pierwsza była adaptacja telewizyjna Krystyny Nastulanki. W jej ujęciu i w realizacji Szafiańskicgo zobaczyliśmy cierniową zaiste drogę petenta, przerzucanego jak piłeczka pingpongowa od jednego dygnitarza w sutannie do drugiego, za każdym razem z uśmiechem, dowodzącym rzekomej życzliwości i zrozumienia, w istocie o wiele bardziej obezwładniającym niż sucha i zdecydowana odmowa. Niezależnie od precyzji wątku fabularnego widowisko to cechowała specyficzna atmosfera, stanowiąca w ujęciu realizatorów widowiska telewizyjnego wykładnik materii, z jakiej stworzona jest powieść.
Wiadomo, że widownia telewizyjna jest największą widownią w Polsce. Nie zniechęciło to Krzemińskiego do podjęcia próby konfrontacji scenicznej Urzędu. Widowisko pokazane przez niego na scenie Teatru im. Słowackiego dowiodło, że zainteresowanie wcale nie osłabło. Myślę,że niezmienną atrakcją jest warstwa poznawcza, owa dokumentacja działania "największego aparatu najmniejszego państwa", sporządzona przez znawcę przedmiotu, jakim jest Breza. Zainteresowanie spektaklem krakowskim skłoniło z kolei warszawski Teatr Dramatyczny do zaprezentowania Urzędu publiczności stołecznej. Realizację powierzono reżyserowi krakowskiemu, równocześnie autorowi adaptacji teatralnej, Władysławowi Krzemińskiemu. Kolejna konfrontacja nasuwa jednak pewne refleksje krytyczne. Nie chcę wracać do problemu podstawowego - do adaptacji. W stosunku do wyrafinowanej prozy Brezy jest to zabieg niezmiernie trudny. Widowiskowość fabuły i wyczuwalny nurt dramatyczny Urzędu są zwodnicze. Trzeba bardzo wielkiej dyscypliny artystycznej, by nie posunąć się za daleko w próbach przekładania na język sceny tego, co Breza zawarł w swoich od niechcenia jakby rzucanych uwagach, dywagacjach i skojarzeniach. Oglądając przedstawienie warszawskie odnosiło się wrażenie, że granica została przekroczona. Dodanie scen, zamykających poszczególne akty czy części widowiska, wydało mi się żbędną teatralizacją tematu, tym bardziej, że wywodzącą się z innej "opery", utrzymaną w innym stylu. Dotyczy to zarówno moralitetu Fałszywe miłosierdzie, jak i ceremonii w Lazaretto. Zamącą to nurt samej opowieści, która przecież - sama w sobie - jest dostatecznie wymowna i wstrząsająca.
Na ten nadmiar w samej adaptacji nakłada się realizacja. Kurtyna odsłania wnętrze - pyszne, wspaniałe, pełne złoceń, czerwieni, brązów i posągów. To dzieło Krzysztofa Pankiewicza. To jakby Rzym Borgiów, Rzym odwieczny, którego mury ukrywają niejedną wielką tajemnicę. Na scenę wchodzi młody człowiek. To ów petent. Gra go Łapicki. Wiadomo że jest petentem, ale w jego ujęciu nie odczuwamy tego. Nie wydaje się nam ani przez chwilę onieśmielony miejscem, w którym się znalazł i które musi budzić co najmniej zainteresowanie, jeśli nie obezwładnienie przybysza. Widżimy młodego człowieka, który przyjechał do Rzymu ze z góry powziętą decyzją wykłócenia się o sprawę ojca. Nie wyjednania zmiany decyzji, nie "rewizji procesu", lecz żądania. Postawa ta - a można w niej doszukać się momentu oburzonego zdumienia
- znajduje może umotywowanie wobec mecenasa Campilli. Ale nie w urzędzie, nie w Kurii, o której nasz bohater wie tyle od ojca. Łapicki jest w tej roli niezmiennie "agresywny". Nie widać żadnej zmiany w jego postawie w miarę posuwania się akcji. Opuszcza scenę z tą samą postawą wewnętrzną, w jakiej przybył do Rzymu. Jednostajność jego usiłował złagodzić nieco Świderski własną kameleonowatością w roli profesora Campilli. Tu znów mieliśmy popis zmienności. Na przemian serdeczny i oschły, przejęty i lekceważący, a przy tym nieprzerwanie daleki i "opływowy" - był Świderski jakby odbiciem zmiennej aury, jaka się tworzyła wokół przybysza z Polski. W sprawie jego nie stuknął palcem o palec. Czekał na bieg wypadków. I to odbijało się na jego twarzy, w jego teatralnym zachowaniu się, w rzekomym przejęciu, czy równie widowiskowej obojętności, chłodzie, nonszalancji. Swiderski rozjaśniał swoją grą sytuację sceniczną. Był jakby odpowiedzią na pytania, które widz sobie zadawał, które powinny były paść ze strony Łapickiego, ale nie padły. Interesujący aktorsko był również Józef Duriasz w roli Don Eugenio Piolanti, jedynego nonkonformisty w wielkim urzędzie, jedynej pozytywnej jednostki wśród galerii postaci, pokazanych na scenie. Trudno właściwie rozdzielić gdzie kończą się zapaści adaptacji, gdzie zaś zaczynają mielizny realizacji. W sumie Urząd w tym kształcie zatarł uśmiech Brezy, który opowiedział o przygodzie młodego człowieka w Kurii Rzymskiej, maskując uczucia i oceny serio wyrozumiałością dyplomaty, lekko pochylonego w kierunku swego rozmówcy. Zatarła się i zmięła delikatna materia opowiadania. Znikła wieloznaczność kafkowskiej rzeczywistości, przeniesionej przez Brezę na konkretny teren wielkiego urzędu o najstarszych i najbardziej utrwalonych tradycjach.