One wszystkiemu winne...
ARTHUR MILLER, autor sztuki "PO UPADKU" przetłumaczonej z zapałem godnym lepszej sprawy przez MIRĘ MICHAŁOWSKĄ, a zagranej przez TEATR Dramatyczny w reżyserii LUDWIKA RENÉ, dekoracjach JANA KOSIŃSKIEGO, kostiumach BARBARY JANKOWSKIEJ i z muzyką TADEUSZA BAIRDA, boleje w słowie od autora, zamieszczonym w programie, że ugruntowała się o tym utworze opinia jako o autobiograficznym. W rezultacie tego uwaga skupia się na wątku sensacyjnym, dotyczącym tego fragmentu jego życia, jakim było małżeństwo z Marilyn Monroe. Dzieje się to ze szkodą dla zgłębiania różnych myśli,sprowokowanych wprawdzie przez owe przeżycia, ale zdaniem autora mających bardziej zasadnicze znaczenie, niż ów temat. Jeżeli autor sztuk znanych z sukcesów na naszych scenach: "Śmierci komiwojażera", "Czarownic z Salem", "Widoku z mostu", miał i tym razem rzeczywiście inne jeszcze cele niż zdyskontowanie pisarskie znanych powszechnie okoliczności, które towarzyszyły samobójstwu słynnej artystki, musimy to przyjąć na słowo. Sprawa została tak słabo przetrawiona pisarsko, że ciągle nasuwają się zestawienia postaci scenicznych z ich modelami z żyda. System reklamy wkracza tak niedyskretnie w życie prywatne gwiazd filmowych, że każdemu widzowi "Po upadku", który jest jednocześnie czytelnikiem prasy ilustrowanej narzucają się same przez się zbieżności między bohaterką sztuki Maggie a Marilyn Monroe. I nic na to nie poradzi ani zaklinanie się autora, że miał coś jeszcze ogólniejszego do powiedzenia, ani nawet artykuł Juliana Rogozińskiego w tymże programie, który z zapałem także godnym lepszej sprawy próbuje się dopatrzyć w tym dziele rzekomych treści głębszych. Niestety, te treści, te myśli to wszystko nasi starzy znajomi od Tołstoja, Dostojewskiego i Flauberta do Gide a czy Sartre'a. Prócz migawkowych zdjęć z życia autor "Po upadku" tak mało ma do powiedzenia rzeczy własnych, że nas, Europejczyków aż rażą swymi zapożyczeniami, choć być może dla Amerykanów mogą być jeszcze pobudzające.
Jeszcze bardziej razi doczepienie bardzo sztuczne wątków społecznych do erotyczno-sensacyjnej fabuły. Być może autorowi szło o rzucenia sprawy na tło historyczne naszych dni, ale uczynił to tak prymitywnie, że wywiera to tylko wrażenie niesmacznej kokieterii. Ale uczyńmy zadość życzeniu autora i zapomnijmy na chwile o przykrych skojarzeniach z autobiografią i rozpatrzmy sztukę tak,jakby to pisał Miller nie o sobie i nie o jednej za swych kolejnych żon, lecz o osobach oderwanych od jego życia, o niejakim Ouentinie (którego gra JAN ŚWIDERSKI), jego rodzince, przyjaciołach, żonach i kochankach. Sędzia Quentin to człowiek dość pospolity, choć wybitny w swoim zawodzie. Poczuwa się do współodpowiedzialności za winy całego świata, ale w zamian tego szuka usprawiedliwienia dla siebie w całym świecie otaczającym. Powinien być raczej adwokatem,i to we własnych sprawach. Tych jednak nie da się inaczej obronić jak przy pomocy Freuda.
Jest egocentrykiem niezdolnym do prawdziwe: miłości, bo go tak wychuchała matka. Pierwsze jego małżeństwo widzimy, już w stanie rozkładu. Można domyślić się że Luiza zagrana przez MIROSŁAWĘ KRAJEWSKĄ) była wychowana, podobnie jak on, na egocentryczkę i ma bliźniacze usposobienie, choć śmielej je ujawnia. Przyczyną rozwodu staje się to,że Luiza zawsze uważa, że ma absolutną rację. Ouentin natomiast pod pozorem, że nie wierzy w żadne absolutne racje, nigdy także nie przyjmie tego, że on sam może w i jakichś okolicznościach absolutnie nie mieć racji. Bo przecież to nie jego osobista wina, że cała ludzkość znajduje się już po upadku, którego nie da się niczym odkupić... Quentin porzuca żonę - uosobienie konwenansów i starannego mieszczańskiego ułożenia na rzecz dziewczyny, która mu się wydaje uosobieniem prawdy i prostoty. Bierze kobietę, która go ujmuje tym, że przyznaje się do kochanków, ma reklamowe włosy, świetny biust i plecy, a przed położeniem się do łóżka sama go rozbiera z marynarki i zdejmuje mu buty. Skoro jednak ta Maggle (grana przez ELŻBIETĘ CZYŻEWSKĄ) zacznie mu zabierać za dużo czasu, domagać się, by kładł się na niej, kiedy jej zimno, i znuży go swym pijaństwem i narkomanią, nasz bohater z równie spokojną ulgą przyjmie jej samobójstwo, Jak przedtem śmierć matki (granej przez RYSZARDĘ HANIN). Tym łatwiej o spokój, że już mu miga inny ideał współżycia w postaci,(granej przez BARBARĘ KLIMKIEWICZ) osoby, która niegdyś przeszłe przez hitlerowski obóz koncentracyjny, więc teraz chyba już się pogodzi ze wszystkim. No, zobaczymy! Bo na razie wszystkiemu winno były kobiety: i matka że nań chuchała, i Luiza, że nie chciała chuchać, i Maggie, że zamęczała ekscesami i te przelotne romanse,które wytrącały z równowagi,choć dodawały męskiej otuchy.
Nie tyle z zapałem, co z nakładem studium aktorskiego godnym lepszej sprawy Jan Świderski odwalił solidny kawał rzetelnej artystycznej roboty, czyniąc postać Quentina możliwie prawdopodobną. Również Mirosława Krajewska utrzymała w granicach prawdopodobieństwa postać Luizy. Elżbieta Czyżewska przedstawiła postać Maggie szczególnie fortunnie w scenach transów, dla których także u nas nie brak materiału obserwacyjnego. Trudniej szły jej natomiast sceny pustego przepychu, dla których u nas mniej materiału obserwacyjnego. Inna rzecz, że nie ułatwiała jej tego oprawa malarska przedstawienia, zgrzebna i jakiniowata.
Całą rzecz można by nazwać rozwodnioną przybyszewszczyzną z łagodzącą pigułka na zakończenie. Jedyną rzeczą, która może stanowić atrakcję, przynajmniej dla niektórych widzów, jest niestety sensacyjność niezbyt szlachetnej próby. Ludwikowi René można tylko współczuć, że podjął się takiego zadania, zaś pogratulować, że rozbroił przynajmniej częściowo rzecz ze złego smaku. Nie uratował jej wszakże przed nudą.