Artykuły

Ewolucja w teatrze

Nie widziałem wcześniej żadnego przedstawienia Roberta Wilsona, a jednak oglądając Kobietę z morza, miałem wrażenie, że ten teatr jest mi doskonale znany. Ogromna przestrzeń zakończona wielkim, podświetlanym prospektem, aktorzy poruszający się na scenie nienaturalnie, jak marionetki, preparowany gest i sposób wypowiadania tekstu, olśniewająca gra świateł - to składa się na charakterystyczny, wielokrotnie opisywany styl teatru Wilsona. Można powiedzieć, że teatralny świat tego reżysera jest przenośnym ekwipunkiem, który rozkłada się i montuje według dołączonej przed laty instrukcji, tyle że za każdym razem w innej przestrzeni tekstu. No, nie za każdym: warszawska premiera to kolejna - bodaj czwarta - Wilsonowska inscenizacja dramatu Susan Sontag, będąca wierną kopią poprzednich: ta sama scenografia, ta sama muzyka, to samo aktorstwo wystudiowane na podstawie zarejestrowanego na taśmie wideo jednego z poprzednich przedstawień. Być może fakt, że warszawski spektakl jest daniem raczej odgrzewanym, sprawił, że jego temperatura jest letnia i przełyka się je obojętnie? Pewnie tak, choć są i inne powody. Przedstawienie obejrzałem nie bez zadowolenia - zobaczyłem oto spektakl jednego z największych współczesnych twórców teatralnych - a jednak bez tej satysfakcji, jakiej doświadczamy obcując z dziełem ważnym, poruszającym, istotnym.

Przedstawienie otwiera rodzaj pantomimy: na scenę wchodzą aktorzy, przemieszczają się z jednego miejsca na drugie, trwa to dłuższą chwilę, wreszcie jeden z nich gwałtownie wyciąga rękę w górę, inna postać kuli się, rozbrzmiewa mocny ton, zapada ciemność. Jak się domyślamy, owa pantomima jest streszczeniem mających dopiero nastąpić wydarzeń: w postaci wykonującej gest rozpoznamy niebawem Nieznajomego, który pod koniec przedstawienia przyjdzie po tytułową bohaterkę, Ellidę, by zabrać ją od męża i dzieci. Zaraz po tym niemym prologu następuje jeszcze jedno "wprowadzenie": Ellida przytacza legendę o ludziach, którzy, przyodziani w skóry fok, wiodą szczęśliwy żywot wśród fal. Bohaterka legendy, która podstępem zostaje zwiedziona na ląd przez kochanka, przy pierwszej okazji przywdzieje na powrót foczą skórę, by powrócić do morza i czekającego tam na nią morskiego partnera. Jest to kolejna - tym razem zwerbalizowana - wersja wydarzeń, które zapowiada otwierająca spektakl pantomima. Legenda wprowadza kluczową dla przedstawienia symbolikę lądu i morza: ląd reprezentuje wszystko to, co oswojone, cywilizowane, bezpieczne, morze - to, co dzikie, pierwotne, szalone. Symbolika ta, rozpisana na parę głównych bohaterów, wyznacza linię napięcia, na której rozpięta została akcja spektaklu.

Inscenizacja koncentruje się na prezentacji zdarzeń, które - scena po scenie, w porządku następujących kolejno po sobie wypadków - doprowadzają bohaterów do finałowego rozstrzygnięcia. Tytułowa kobieta z morza została przed laty przygarnięta przez Hartwiga, który właśnie stracił żonę: otrzymała dom, rodzinę i miłość w zamian za posłuszeństwo i wypełnianie roli poprawnej małżonki. Choć docenia gest Hartwiga, którego - jak wyznaje - nawet pokochała (co prawda tylko za jego dobroć) i podejmuje próby bycia dobrą żoną (co prawda, nie wpuszcza go do łóżka) i matką dla jego dzieci, jednocześnie buntuje się przeciw życiu zaprojektowanemu przez małżonka. Bunt, którego wyrazem są ponawiane z obsesyjną częstotliwością morskie kąpiele Ellidy. budzi niepokój Hartwiga - jednocześnie jednak pociąga go: właśnie taką, inną, nieprzystającą do normalnego życia Ellidę pokochał i, jakkolwiek chciałby ją oswoić, podziwia ją, trochę tak, jak podziwia się dzikie zwierzę. Dlatego, gdy na końcu spektaklu Ellida decyduje się odrzucić Cudzoziemca i zostać z mężem, radość Hartwiga miesza się z goryczą, bo za cenę przechrzczenia ukochanej na poprawną małżonkę stracił to, co w niej najbardziej kochał.

Hartwig jest może sprytnym, ale raczej dobrym starszym panem, w interpretacji Władysława Kowalskiego wydaje się najbardziej ludzki i ciepły spośród wszystkich bohaterów przedstawienia. Ellida (Danuta Stenka) jest nieprzystępna, zimna, dzika - najbardziej w momencie, kiedy leżąc na scenie, przeraźliwie wysokim głosem wypowiada swoją fantazję zakończoną stwierdzeniem "morze jest we mnie". Nieobliczalna, potrafi być też ciepła, jak wtedy, gdy stara się zbliżyć do córek męża i pozyskać ich względy. Bezskutecznie - Bolette i Hilde są nieprzejednane i nie akceptują wybryków młodej macochy. Anna Dereszowska i Dominika Kluźniak wprowadzają do spektaklu nieco żywsze barwy: ich bohaterki są energiczne, głośne i pyskate, zwłaszcza Hilde - Bolette jest bardziej ociężała, bardziej statyczna, bardziej podobna do Ellidę, nie przez przypadek, bowiem już wkrótce, na swój sposób, powtórzy jej małżeńskie doświadczenie. Arnholm (Miłogost Reczek), przyszły mąż Bolette, choć sporo od niej starszy, zachowuje się jak młodzieniaszek: podryguje, podskakuje wymachując energicznie laseczką, Jest to rodzaj manifestacji młodzieńczości i jurności obliczonej na pozyskanie względów młodej dziewczyny - manifestacji tyleż skutecznej, co nieudolnej, gdyż bohater, niestety, raz po raz potyka się, zmuszony łapać równowagę z pomocą laski.

Tak oto, wedle prostego, wyrazistego schematu "im starszy, tym bardziej ociężały", rozłożone zostały pierwsze akcenty w przedstawieniu. Relacji między bohaterami nie buduje się za pomocą tradycyjnej psychologii, ale niejako mechanicznie: to barwa i wysokość głosu, tempo wypowiadania tekstu, ruch ciała ilustrują predyspozycje bohaterów i automatycznie sytuują ich wobec siebie nawzajem. Co prawda, nie jest to robota skupiona wyłącznie na tym, co fizyczne - o czym przekonujemy się chociażby na przykładzie roli Stenki, która nadaje swojej postaci silny rys emocjonalny - jednak to właśnie ciało aktora, jego fizyczna obecność w pierwszym rzędzie konstytuuje rzeczywistość sceniczną. Metoda ta przejawia się jako konkretne aktorskie zadanie: aktorzy chodzą tak, jakby odmierzali kroki: po dwudziestym należy się zatrzymać i, odliczywszy do pięciu, ruszyć w przeciwnym kierunku. Chodzą niby wzdłuż niewidocznych linii, od których nie mogą odstąpić, i dlatego nieraz, żeby przebyć krótki odcinek, wędrują przez całą scenę. Sprawiają wrażenie, jakby poruszali się wedle starannie opracowanej choreografii, w której każdy gest, każdy krok, każde słowo ma najściślej ustalone miejsce w czasie i przestrzeni. Wrażenie to potęguje muzyka i światła, precyzyjnie sprzężone z akcją: pojedynczemu gestowi odpowiada określony dźwięk, jedno słowo może zgasić lub zapalić światło.

Ów widoczny w każdym elemencie inscenizacji surowy rygor niemal matematycznej precyzji sprawia, że to reżyser wydaje się mieć tutaj decydujący wpływ na kształt spektaklu, w którym aktorzy odgrywają rolę do pewnego stopnia mechaniczną, marginalną. Równolegle i konsekwentnie narasta wrażenie, że, jak nad aktorami unoszą się ręce reżysera, tak na planie rzeczywistości scenicznej nad bohaterami unoszą się inne ręce, które kierują nimi jak kukiełkami. Tego, co dzieje się na scenie, nie odbieramy jako spontanicznego aktu realizującej się na naszych oczach rzeczywistości, o kształcie której decydują zanurzeni w nią bohaterowie, ale jako efekt woli płynącej niejako z zewnątrz, której decyzje zapadły daleko wcześniej i ponad ich głowami. Wydają się oni istotami schwytanymi w pułapkę egzystencji, na którą nie mają wpływu, której nie mogą zmienić. Wrażenie to wzmacnia scenografia: spektakl rozgrywa się na ogromnej, niemal pustej scenie, zamkniętej z tyłu szerokim, podświetlanym prospektem. Mniej więcej na środku stoi wysoki pal, na który w pewnym momencie zostają wciągnięte dwa ogromne płótna, opadające ku lewemu i prawemu brzegowi sceny, niczym żagle. Ogromna łódź, płynąca wolno w nieznanym kierunku, na tle zimnego, przytłaczającego horyzontu: świat wykreowany w spektaklu Wilsona to świat niemego żywiołu, który się wyczerpał, skazując bohaterów na nieustanne, beznamiętne dryfowanie - donikąd.

Bohaterowie przedstawienia sprawiają wrażenie, jakby doskonale wiedzieli o swoim losie, przyjęli go do wiadomości i, co istotne, w pewnym sensie zaakceptowali. A zatem nie tylko wiedzą, że wiążą ich pęta, ale też nie próbują ich zerwać, nie buntują się, nie szarpią. Aktorzy przemierzają scenę wolnym krokiem, słowa wypowiadają niespiesznie. Czasem tylko zapalają się, unoszą głos, dają się porwać emocji, która jednak szybko się wypala, bo od początku naznaczona jest rezygnacją. Silnie ucharakteryzowane, jakby biało-czarne twarze aktorów pozbawione są wyrazu, emocji. Ich bohaterowie sprawiają wrażenie wyzutych z woli i życia: tylko przedstawiają to, co - ma się wrażenie - już się dokonało, a co teraz, z nakazu jakiegoś tajemniczego rytuału, należy powtórzyć. Może jeszcze bardziej przypominają duchy zmarłych, które inscenizują wydarzenia z własnego, minionego życia, by przeżyć je raz jeszcze (budzące się tutaj skojarzenie z teatrem no usprawiedliwia także generalna postawa bohaterów, niejako celebrujących własne nieszczęście i żałobę). Taką interpretację podsuwa sama konstrukcja spektaklu, w który, za sprawą następujących po sobie kolejno: prologu, legendy i "akcji właściwej", wpisane jest powtórzenie. Z innej strony na ten trop naprowadza nas tekst Sontag, który jest parabolą dziejów rodzaju ludzkiego. Hartwig zastanawia się nad i losem człowieka, który przecież wywodzi się z morza i dopiero w toku ewolucji stał się stworzeniem lądowym. Gdy tytułowa kobieta z morza odrzuca propozycję Nieznajomego i decyduje się zostać ze swoim "lądowym" mężem. Hartwig komentuje to słowami: "przeszłaś ewolucję". Można zatem powiedzieć, że bohaterowie przestawienia są więźniami prehistorii, na którą nie mają wpływu: ewolucji, której przebiegu nie mogą odwrócić - i w tym można dopatrywać się owej pułapki, w którą - mamy wrażenie - zostali złapani.

Nie jest to jednak najszczęśliwszy pomysł. Gdybyż to chociaż byli jacyś bogowie, jakieś fatum, ale - ewolucja?! Wobec ewolucji jesteśmy, owszem - bezsilni, ale również doskonale obojętni. Nie pobudza nas tekst Sontag. który, zdradzając zacięcie mentorskie, raz po raz utyka na mieliznach irytującej retoryki. Przedstawienie staje się rodzajem wykładu, niesłychanie statycznego emocjonalnie, w którym bohaterowie sprowadzeni zostali do roli instrumentu relacjonującego widzom tajniki średnio interesującej, nie budzącej przekonania paraboli. Oczywiście ewolucja nie funkcjonuje w tekście jako fakt naukowy - jest ona sposobem przełożenia losu bohaterki na plan ogólnoludzki. Tęsknota za wolnością, szczęściem bez zobowiązań jest częścią świadomości każdego człowieka, nieuchronne pogrążanie się w nieszczęście - naszym wspólnym doświadczeniem. Obserwujemy to na przykładzie wątku Bolette - Arnholm: Bolette. która chce wyrwać się z domu i "zobaczyć świat", oddaje się w ręce mężczyzny, którego nie kocha, ale który jest w stanie zapewnić realizację jej marzeń. Wątek ten wyraźnie rymuje się z wątkiem głównej pary: bohaterów łączy ten sam rodzaj jednostronnej namiętności, obie historie są lekcją kompromisu, połowicznego szczęścia. Gdzieś w tle nieustannie rozbrzmiewa jednak słowo "ludzkość", które zagłusza cichutki, gorzki ton historii protagonistów: ich ludzki wymiar ustępuje miejsca wymiarowi ogólnoludzkiemu. Zbyt "ogólnemu" właśnie, aby mógł nas zaangażować, zbyt szerokiemu, abyśmy mogli go ogarnąć, zbyt abstrakcyjnemu, abyśmy mogli go dotknąć.

W obliczu życia ujętego w perspektywie ewolucji zrozumiała staje się pasywność bohaterów. Ellida stoi przed wyborem pozornym, bowiem będąc przykładem ewolucji gatunku człowieka, musi odrzucić propozycję Nieznajomego i zostać z rodziną; powrót do morza jest niemożliwy, bohaterka nie dysponuje - jak w legendzie - foczą skórą, dzięki której mogłaby zamieszkać w wodzie, a podjęcie takiej decyzji oznaczałoby po prostu jej śmierć, czego sygnał pada w momencie, kiedy jest mowa o "skoku do morza". Bardziej interesujący, bo skromniejszy, wydaje się ten poziom przedstawienia, na którym ten sam dylemat pozornej wolności realizuje się na planie osobistym, jednostkowym. Hartwig przekonuje żonę, że każda wolność, również ta zaproponowana jej przez Nieznajomego, jest czymś złudnym, czego nie jest się w stanie doświadczyć, bo mija, nim się spostrzeżemy. Bohaterka przeżywa swoiste rozpoznanie: przekonuje się. że w rzeczywistości stoi przed wyborem między dwoma rodzajami zniewolenia i, po tej smutnej konstatacji nie tyle "wybiera", ile przystaje na jedną z możliwych realizacji tego samego scenariusza. Ostatnia scena, w której mąż i żona siedzą obok siebie - obydwoje trochę szczęśliwi, trochę rozczarowani - jest gorzka i dojmująca. Ellida głośno deklaruje, że zrezygnowała ze swoich kąpieli morskich, za plecami męża odgraża się jednak, że w każdej chwili jest gotowa skoczyć do morza i "pływać, pływać". Taka - siedząca przy mężu z robótką w ręku i marząca o wolności kobieta - jest lustrem odpowiednich rozmiarów, byśmy mogli się w nim przejrzeć.

Pobrzmiewająca w ostatniej scenie zaprawiona goryczą ironia stanowi zaskakujący zgrzyt w raczej jednolitej, poważnej - by nie powiedzieć: podniosłej - tonacji spektaklu. Zdarzają się tu. co prawda, sceny śmieszniejsze. żywsze, groteskowe - jak choćby ta. w której bohaterowie jak figurki poruszane mechanizmem zegara tańcząc, ilustrują piosenkę Hilde. Reżyser starannie dopracował rytm przedstawienia, w którym wprowadzony przez parę Ellida - Hartwig ton absolutnego serio równoważony jest lżejszym, na poły żartobliwym tonem towarzyszącym scenom z udziałem pozostałych bohaterów. Owe odmienne tonacje doskonale jednak współbrzmią i zlewają się w jednorodną całość - trochę monotonną i płaską. Brakuje tu właśnie zgrzytów, rys, przez które - jak przez wyrwy w szczelnej tkaninie - moglibyśmy przeniknąć głębiej w świat bohaterów. Myślę, że tego samego rodzaju impuls pomógłby także aktorom, którzy grają wprawdzie bez zarzutu (świetna zwłaszcza rola Stenki). ale zarazem bez przekonania - jakby dali się urzec bierności i zrezygnowaniu swoich bohaterów. W pewnym sensie przedstawieniu niczego nie brakuje: piękne, precyzyjne, dopracowane w szczególe. Niemal każda scena jest technicznym majstersztykiem, scenografia jest olśniewająca, światła - piękne. Mimo to pozostajemy zdystansowani, przyglądając się spektaklowi być może z zachwytem, ale bez zaangażowania. I jesteśmy w tym podobni do bohaterów przedstawienia, którzy bez emocji wsłuchują się w legendę o nieodwracalnie przemijającym pięknym świecie, tyle że - inaczej niż oni - bez żalu patrzymy, jak odchodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji