STRASZNY DWÓR
MARZENIA o szczęśliwej Arkadii, złotym wieku i krainie wszelkich obfitości drogie były sercu człowieczemu od zarania dziejów i Broszkiewicz w swoim "Niepokoju przed podróżą" wcale nie szydzi z tych biednych, zapracowanych ludzi, którzy grają w toto-lotka marząc o tym, żeby za główną wygraną pojechać z wycieczką "Orbisu" na Wyspy Kanaryjskie. Pomysłowy "Orbis" trafił w sedno sprawy: Wyspy Kanaryjskie! Tak dalekie i niekonkretne, że to już prawie symbol i Arkadia. Takie mistyczne tęsknoty mogą, nawet jeśli je nazwiemy drobnomieszczańskimi, raczej rozrzewniać, niż stanowić obiekt satyry. Nawet jeśli łączą się z nimi niskie pożądania dóbr doczesnych czyli ciuchów, nadzieje na lekkie życie na Zachodzie oraz błyskawiczną karierę tamże. Wszystko to jest tak naiwne, że prawie automatycznie staje się dziedziną kantów i nadużyć domorosłych spryciarzy, którzy przy pomocy wizji zamorskich krajów sprowadzają biednych ludzi na manowce zarówno materialne jak moralne. Broszkiewiczowi, kiedy pisał oparty na motywie prywatnych relacji polsko-zamorskich "Niepokój", nie przyświecała jednak myśl pedagogiczna, lecz raczej wielka gwiazda Dürrenmatta. Choć fabułę zaczerpnął z notatki prasowej. W "Wizycie starszej pani" wszystko jednak było w innej skali. Gdzież Broszkiewiczowskiemu Wujowi Janowi do autentycznej multimilionerki! A i ofiarę tam zabijają wszyscy mieszkańcy Güllen, czyli kilka do kilkunastu tysięcy ludzi, a tu zaledwie siedem osób jest zainteresowanych w rychłej śmierci pani Marii. Tylko najbliższa rodzina i przyjaciele domu. O stawkę też zresztą chodzi inną; tam - o uprzemysłowienie miasta i całego okręgu, tu - o wyjazd trzech panienek na Wyspy Bożego Narodzenia. W końcu zresztą okazuje się, że ani zagraniczny wujaszek nie jest taki bogaty, jak się to wszystkim wydawało, ani jego siostrzenice na Wyspy nie pojadą, ani nieszczęsnej wdowie Marii nie podano trucizny. Wszystko się zaczęło od blagi i kantu i na bladze i kancie się kończy. Fałszywe zdjęcie fałszywej zmarłej, fałszywy szantaż fałszywych gangsterów, fałszywe wieści o bogactwie wuja i fałszywa trucizna. Biedne polskie mieszczaństwo! Tyle danych na nowoczesny krwawy ród Rougon-Macquantów, tyle aspiracji na Soamesów-Posiadaczy, tyle marzeń o rekinach giełdy i zbrodniczych gangach, a taka mizerna rzeczywistość: żebranina u krewnych za granicą i drobne szwindle w przedsiębiorstwach państwowych.
Na podstawie samych tylko dramatów Broszkiewicza przyszły historyk będzie mógł z łatwością odtworzyć klimat intelektualny naszych lat i wszystkie jego odmiany. Będzie mógł śledzić ulubione lektury, najbardziej pasjonujące problemy i najpowszechniejsze obawy panujące w tzw. kręgach kulturalnych. "Imiona władzy" wskażą na lekturę Sartre'a i na patetyczną atmosferę wielkich dyskusji o władzy, odpowiedzialności i roli jednostki w historii. Podobnie, acz w wersji zgryźliwej i autoironicznej, "Jonasz i błazen", "Dziejowa rola Pigwy" i "Głupiec i inni" będą świadczyć o tym, jak egzystencjalizm z górnych pułapów historiozofii zszedł do interpretacji życia szarego człowieka. Sumienny badacz przy tych dramatach zanotuje też, być może, zdanie mniej więcej takie: "można sądzić, że Broszkiewicz czytał już wówczas i oglądał sporo dzieł wysoko w owym czasie cenionych dramaturgów kręgu paryskiego". Podobnie "Bar wszystkich świętych" wypłynął na wznoszącej się fali sentymentalizmu i po licznych premierach Anouilha, a od "Skandalu w Hellbergu" widać wyraźne zafascynowanie Dürrenmattem. I będzie w tym wyliczaniu wzorów Broszkiewicza sporo racji.
Autor "Niepokoju" bowiem istotnie żongluje cudzymi motywami, rozwija i doskonali cudze wynalazki, przenosi na polski grunt obce doświadczenia, przyswaja je i niejako adaptuje do naszych warunków, jak kiedyś adaptował i spolszczył Moliera Bohomolec. Przy czym różni Broszkiewicza od owego, wielkich zresztą zasług, księdza nie tylko skala talentu, ale i postawa twórcza. Jeśli Bohomolec przyswajał Polsce Moliera przez niewierne przekłady, czynił to celowo, po to, aby wzbogacić o Moliera doświadczenia swoich współczesnych. Broszkiewicz tego robić nie potrzebuje, bo nasze doświadczenia znakomicie wzbogacają tłumacze Santre'a, lonesco, Anouilha, czy Dünrenmatta. On sam, razem ze swoją elegancją, zręcznością, pomysłowością i wirtuozerskimi uzdolnieniami nie może się z kręgu tych doświadczeń wydostać. Pisze wciąż wariacje na temat... Jest tak chłonny i tak wrażliwy, tak łatwo rozumie i chwyta rozmaite i rozbieżne niekiedy poetyki, tak łatwo w ogóle przychodzi mu zdaje się pisanie, że może pisać tylko wariacje. I zmieniać się jak kameleon pod wpływem wciąż nowej problematyki, czy wręcz mody. Typowa chłonność inteligencka. Nawet to, że znaczna część doświadczeń Broszkiewicza płynie z lektury, fakt potwierdza.
Czymże się więc tak niepokoją czytelnicy pism kulturalnych, że Broszkiewicz umieścił ów niepokój aż w tytule? Jego sztuka znów trafiła w sedno. Świadczy o tym, że inteligencja polska jest przerażona renesansem kołtuna i że wizja Polski skołtunionej nabrała w jej oczach rysów gigantycznych i demonicznych. Że, choć to na razie tylko początki, tylko zabawa w gangi i trucicielstwo, jest to zabawa wielce niebezpieczna. Więc Szajna poustawiał na scenie olbrzymie zapałki, którymi bawią się dramatis personae. Morał: nasz kołtun jeszcze jest mały i dziecinny, ale jakże okropne mogą być konsekwencje takich zabaw z zapałkami! Szajna walnie pomógł Broszkiewiczowi w straszeniu inteligencji. Wybudował na scenie istny straszny dwór. Nagromadził masę przerażających rzeczy, z których część, nawiasem mówiąc, bardzo przypominała scenografię do Witkacego sprzed paru lat. Tę humoreskę z pogróżkami, z katafalkiem niemal na scenie i dwukrotnym zmartwychwstaniem drogiej zmarłej Szajna oprawił w czernie i fiolety, z których wyłaniał się jakiś straszny ołtarz. Straszne, wielkie ręce wnosiły straszne papierowe kwiaty, a w strasznym mieszkaniu strasznych mieszczan w każdym murze było wybite specjalne okienko do podsłuchiwania. Przy czym rozwój akcji wyjaśniał, że to na razie tylko takie straszne pozory.
Przedstawienie przy ulicy Marszałkowskiej przewyższało o wiele dawniejsze skromne możliwości tego teatru, co jednak nie znaczy, że wykorzystało wszystkie możliwości tekstu. Gra powinna się. toczyć o to, żeby udało się zrobić przedstawienie poprawne i przyzwoite. Niestety Andrzejowi Szafiańskiemu, który sztukę reżyserował, zabrakło i poczucia humoru i poczucia proporcji. Humor Broszkiewicza uratował w wielkiej mierze Szajna, brak proporcji został. To on podyktował nie wiadomo po co patetyczny wstęp, zmanierował gesty i głosy młodych aktorek. Szlachetny wysiłek, aby dać przedstawienie powyżej możliwości teatru, częściowo obrócił się niestety w pretensjonalność.
Wielkich ról nie było i być nie mogło. Warto tylko wspomnieć Joannę Wandy Majerówny, przerysowaną i naiwnie demoniczną, która najbardziej pasowała do groteskowych okropności Szajny, a także Andrzeja Boguckiego jako Rudolfa i Zygmunta Kęstowicza jako Fotografa. Warto także wspomnieć Jadwigę Chojnacką. Nie tylko dlatego, że widać było, jak potrafi wypełniać treścią kontury granej przez siebie postaci i z jaką precyzją to robi w czasie, gdy dla niektórych jej partnerów wywołanie nawet zarysu konturów jakiegoś charakteru stanowi trudność nie do pokonania. O Chojnackiej warto wspomnieć, ponieważ od momentu kiedy przyjechała przed laty z "Celestyną", wzbudziła powszechny zachwyt i została w Warszawie, nie stworzyła już żadnej wielkiej roli. Maria w sztuce Broszkiewicza też wielką rolą nie jest. Może w złym przedstawieniu nie ma miejsca na dobre aktorstwo?