Artykuły

Wyspiański we Współczesnym

WSZELKIE rocznice są w życiu kultu­ralnym nie tylko świętem, ale też szczególnie trudnym egzaminem dojrza­łości i ambicji artystycznej. Właśnie w okolicz­nościach jubileuszu łatwiej ulec pokusie apologetycznego gestu, niż podjąć ryzyko ostrej weryfikacji określonych tradycji i wartości.

Tym razem jednak stało się na szczęście ina­czej. W roku 1969 - w którym przypada stu­lecie urodzin Stanisława Wyspiańskiego - teatr polski wkroczył już z dwiema propozycjami rangi wybitnej. Są to premiery "Klątwy" i "Sę­dziów" w reżyserii Konrada Swinarskiego (Teatr Stary w Krakowie) i "Kronik królew­skich" w reżyserii Ludwika Rene (Teatr Dra­matyczny w Warszawie).

Warto tu też od razu podkreślić, że przed­stawienie "Bolesława Śmiałego" zaprezentowa­ne przez wrocławski Teatr Współczesny jest w toczącej się obecnie scenicznej dyskusji o Wyspiańskim głosem samodzielnym i ciekawym. Helmut Kajzar, reżyser spektaklu, dość prowokacyjnie wyznaje w artykule zamieszczo­nym w programie, że ma do dramaturgii au­tora "Bolesława Śmiałego" stosunek radykalnie krytyczny. Pisze, że "jego teatr to panoptikum, gabinet osobliwości". Są to jednak imperty­nencje bardziej efektowne niż przemyślane. Zresztą dowodzi tego samo przedstawienie bę­dące świadectwem nie tylko twórczego sporu z Wyspiańskim, ale i swoistej fascynacji jego sztuką. Ten chwilami nieznośnie manieryczny poeta, a jednocześnie nieomylny wizjoner sceny pozostawił ślady wielkości nawet w swoich wy­raźnie słabszych utworach, w których nie ma ani blasku doskonałości "Wesela", ani smaku gorzkiej mądrości "Wyzwolenia".

"Bolesław Śmiały" z pewnością nie jest ar­cydziełem. Anachroniczna i naiwna jest jego historiozofia uwikłana w nietzscheańskie kom­pleksy "woli mocy", w apoteozę czynu nie podporządkowanego żadnej konstruktywne skali wartości. W planie refleksji politycznej ten utwór Wyspiańskiego zawiera bardzo nie­wiele ciekawszych obserwacji. O ile trzeźwiejszym komentatorem rzeczywistych mechaniz­mów sprawy króla Bolesława była choćby Ma­ria Dąbrowska w "Stanisławie i Bogumile". Wyspiański przedstawia tu konflikt między dwoma właściwie negatywnymi postaciami - biskupem, który jest zdrajcą, i królem, który poza ślepym despotyzmem i bitewnym męstwem też prawie nic nie reprezentuje. I właśnie to ujęcie skonfrontowane z prawdą historycz­ną jest rażąco bałamutne.

To wszystko prawda. Ta sztuka Wyspiańskie­go jest istotnie utworem drażniąco nierównym po młodopolsku rozwichrzonym, pełnym pozornych głębi. Ale te wszystkie niedostatki kto wie czy nie rekompensuje kilka scen pomyśla­nych z wizjonerskim rozmachem i niezwykłą intuicją teatralną (np. scena uczty i klątwy). Bezsprzeczną zasługą reżysera, Helmuta Kajzara, jest przede wszystkim to, że potrafił roz­sądnie wyselekcjonować materiał tekstowy i na­dal kompozycji całości logikę, zwartość, konsekwencję. Ale elementem może nadrzędnym. a w każdym razie rozstrzygającym o sugestywności i urodzie spektaklu była inscenizacja plastyczna, stanowiąca dzieło Józefa Szajny. Jego wyobraźnia, osaczona symboliką nieludzkiego świata obozów, święci w tym przedstawieniu swego rodzaju triumf. Nie brak tu ulubionych, bardzo współczesnych rekwizytów Szajny, ale nie odczuwa się ani ich nadmiaru, ani ich sztu­czności.

Oto widzimy scenę bez kurtyny, prawie pu­stą. Prosty, rozległy i dość wysoki podest zamknięty z obu stron przez pionowe rytmy rur tworzących dwa rzędy latarni, po bokach na proscenium leżą jeszcze żelazne koła, a na środ­ku zmięte fałdy ciemnordzawego sukna, które później nagle rozpostarte zakryje cały podest ostrą czerwienią. Szajna jest i tym razem okrutny w swoich skojarzeniach i obsesjach. Za­wiesi nad sceną ekspozycję trupich czaszek, pokaże pochód mnichów w śmiertelnych ma­skach, uczyni trumnę dramatycznie znaczącym akcentem sceny finałowej. Ale w żadnej mie­rze nie jest to tylko wernisaż drastycznych i prowokacyjnych pomysłów. Widać w tym bo­gactwie efektów pewną czystość kompozycji, dyscyplinę, świadomość ogólnego kształtu in­scenizacji. Dzięki temu staje się ona chwilami wręcz fascynującym widowiskiem, a jednocześ­nie jest w niej jeszcze coś więcej - propozy­cja stylu. Szajna przekreśla cały sztafaż egzotyczno-baśniowych obrazów średniowiecza i na to miejsce proponuje własną wizję tamtej epo­ki, tamtego świata, wizję szokującą, współ­czesną, jakby zanurzoną w okupacyjnych re­miniscencjach, ale wewnętrznie jednorodną i niezaprzeczalnie przykuwającą w ekspresji.

Kajzar umiał wykorzystać możliwości tkwiące w tej koncepcji scenograficznej. Dał przedstawienie surowe i zagęszczone w tonacji, prze­myślane kompozycyjnie, wyrównane i stosunko­wo jednolite w propozycjach aktorskich. Jest to teatr nie skrępowany naturalistycznym baga­żem, zuchwale widowiskowy, mocny i brutal­ny w środkach. Kajzar montuje swój spektakl bardzo starannie, świadomie różnicując jego rytm. Są tu czyste, piękne wizualnie przejścia, choćby to od rozegranej w coraz gwałtowniej­szym tempie sceny uczty do groźnie wyciszo­nej sceny procesji i klątwy. Szczególny aktor­ski udział w sukcesie przedstawienia ma Maja Komorowska, która kreując rolę Śmierci, Krasawicy i Echa, we wszystkich trzech wciele­niach zaimponowała brawurą, bogactwem i siłą ekspresji, spełniała zresztą w konstrukcji spek­taklu funkcję swoiście nadrzędną, funkcję su­gestywnej narratorki budującej nie tylko akcję, ale i klimat całości.

Reżyser nie cieniował poza tym portretów poszczególnych postaci, nie skupiał uwagi na analizie ich racji, raczej starał się uchwycić zasadniczy węzeł tragedii - konflikt dwóch postaw, dwóch sił walczących o supremację. Kajzar rozegrał sprawę króla Bolesława w pla­nie moralno-psychologicznym, jako dramat jed­nostki wybitnej, przerastającej otoczenie, która wybiera imperatyw aktywnego, nawet wątpli­wego etycznie działania i bierze na siebie cały, ciężar winy i odpowiedzialności za czyn, który uważa za konieczność, za ostateczną miarę własnej indywidualności.

Wbrew Wyspiańskiemu jednak nie ma w tej inscenizacji pewnej koniecznej równowagi sił i to jest jedyną poważniejszą słabością przed­stawienia. Obaj protagoniści dramatu nie byli po prostu ani przez moment równorzędnymi partnerami. Biskup w ujęciu Stanisława Szreniawskiego to osobowość pozbawiona formatu i siły wyrazu. Wojciech Zasadziński kreujący do niedawna rolę tytułową stworzył postać wy­razistą i pełną. Był autentycznie skupiony w najtrudniejszym, trzecim akcie, kiedy król Bo­lesław zostaje sam na scenie opuszczony przez rozfanatyzowany, wrogi mu tłum, kiedy już wie, że przegrał swój pojedynek o władzę z mi­tem zabitego przeciwnika. Los dopisał do tej roli nieoczekiwanie katastrofalny finał. W kil­ka dni po premierze Wojciech Zasadziński zgi­nął śmiercią tragiczną. Już, niestety, nie zoba­czymy tego utalentowanego aktora w tytułowej roli przedstawienia, które i dzięki niemu stało się osiągnięciem artystycznym dużej rangi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji