Co się stało z naszą rewolucją?
"Maracie, co się stało z naszą rewolucją?" - śpiewają pensjonariusze zakładu dla obłąkanych w Charenton, gdzie Markiz de Sade inscenizuje "Męczeństwo i śmierć Jean-Paul Marata". Co zostało z rewolucyjnego mitu, którego metaforą w sztuce Petera Weissa jest zbiorowy obłęd? Co ocalało z podstawowego sporu między Maratem - utopijnym wyznawcą rewolucyjnego zrywu, a de Sadem - przedstawicielem skrajnego indywidualizmu? Czy teatr wykorzystujący dzisiaj różne możliwości tego dramatu jest w stanie się jeszcze pożywić? Przedstawienie, które Tadeusz Bradecki wyreżyserował w Teatrze im. Słowackiego, odpowiada na pytania, choć w sposób nieco przewrotny, na pierwszy plan wysuwając wszelako "aktorów" - pacjentów, zapominających nierzadko kwestii, zagubionych wobec narzuconych im zadań, nieświadomych gry i wreszcie nieoczekiwanie "wchodzących" w role i je przekraczających. Poprzez okrutną, uświetniającą państwowe święto psychozabawę, nieszczęśnicy nagle uświadamiają sobie własne tłumione emocje, a przede wszystkim dojmujące pragnienie wolności, które w trakcie widowiska zamienia się w bunt, masowy trans, dance macabre, groźną rewoltę. Siła zbiorowego bohatera przejawia się jednak w poszczególnych przypadkach klinicznych precyzyjnie sportretowanych, dopracowanych w detalach - osobnych pozach, ruchach, spojrzeniach, grymasach, nerwowych tikach. Także w świetnych, lnianych kostiumach autorstwa Jagny Janickiej (na pierwszy rzut oka podobnych do siebie w "workowatym" kroju i jasnym kolorze, jednocześnie dopasowanych do charakteru konkretnej postaci). Jak w "pochodzie ślepców" każda z figur - społecznych wyrzutków, agresywnych i bezradnych, cierpiących na rozdwojenie jaźni, swędzenie skóry, nadmierny popęd, lęki i obsesje, opowiada odmienną historię, inne doświadczenie. Warto wymienić wśród tych tzw. postaci drugoplanowych (choć, doprawdy, wszystkich wymienić tu nie sposób): Bożenę Adamek jako pełną niepokoju i podejrzeń towarzyszkę Marata Simone Evrard, Błażeja Wójcika- Duperreta (znakomita niema, tragikomiczna rola erotomana), Dominikę Bednarczyk jako somnambuliczkę Karolinę Corday, Marcina Kuźmińskiego, czyli Jakuba de Roux, Rafała Dziwisza jako Kokola, Czesława Wojtałę - pacjenta-przeora. Wszyscy oni przypominają chwilami dzikie zwierzęta wypuszczone na ring. Bo też scena (wygospodarowana z widowni Teatru im. Słowackiego), którą en rond obsiedli widzowie, sugeruje ów ring albo arenę cyrkową zwieńczoną kopułą. Takie wykorzystanie przestrzeni przynosi jeszcze jedną korzyść interpretacyjną idei teatru w teatrze. Potęguje efekt ostrego kontrastu między złoceniami lóż widowni-salonu a nędzą ponurej piwnicy, z której po schodach, jak do miejskiego szaletu, wyprowadzani są na scenę pensjonariusze. To oni, jak już powiedziano, stają się prawdziwymi bohaterami, piewcami natury przeciwstawionej kulturze i ofiarami tragedii, odbywającej się gdzieś za kulisami rewolucji, z dala od centrum wypadków, na peryferiach świata. I jak to często bywa w historii, mimowolni świadkowie zdarzeń, nieświadomi uczestnicy ponoszą najwyższą cenę.
Fakt, że retoryczny dyskurs w spektaklu Tadeusza Bradeckiego schodzi na drugi plan, jest spowodowany nie tylko innym rozłożeniem akcentów, lecz również po prostu słabością interpretacji wypowiadanych filozoficznych myśli. W sytuacji, gdy racje Marata (Mariusz Wojciechowski) nie są dość przekonująco odparte przez Markiza de Sade (Jerzy Grałek), "ponadczasowy" spór cichnie, blednie, martwieje i pobrzmiewa sztucznie wobec żywych działań i pasji, które targają ludźmi z krwi i kości.
Od czasów słynnej prapremiery sztuki Petera Weissa w reżyserii Konrada Swinarskiego w Schiller Theater w Berlinie minęło 35 lat. Nie przywołuję tego faktu, by czynić zdradliwe, jak to często bywa, porównania inscenizacji, lecz by wskazać na czasowy kontekst, w który wówczas dramat Weissa się wpisywał i brzmiał przekonująco, jako spór pomiędzy indywidualizmem a socjalizmem. W układzie rosnącej fali kontrkultury lat 60 odpowiadał na oczekiwania politycznych i społecznych zmian. Tekst (a za nim i przedstawienie), będący wyrazem lewicowych poglądów autora, trafiał na podatny grunt wśród widzów, dziś natomiast budzić może raczej uczucie rozczarowania i obojętności.