Zacięta kurtyna, piekiełko i zegary
Ach, ten Kasprowy! Napisał, że w Teatrze Polskim dano premierę "Fausta" Goethego w reżyserii Szajny. No i zapeszył. Bo już premiera prasowa się właściwie nie odbyła, ściślej - odbył się jej akt pierwszy.
A było tak: siódmego lipca rzeczywiście przybieżeli wszyscy, co jeszcze ostali się w urlopowej Warszawie, był pan minister Motyka, przyjechał Greń z Krakowa, było masę sympatycznych, uroczych ludzi. Irena Szymańska, Stankówna i Nastulanka zadawały szyku w długich, powiewnych sukniach.
Pierwszy akt przedstawienia minął wśród świateł kolorowych reflektorów zawieszonych nad stołami przywleczonymi prosto z prosektorium Zakładu Medycyny Sądowej. Pawlik - Faust kłapał drewniakami po scenie, aby wreszcie razem z Mefistem dać się unieść w górę wymyślnej, jazgoczącej maszynerii. Byłam ogromnie niespokojna o życie znakomitego aktora i ledwo zdążyłam wypowiedzieć swoje obawy o właściwe funkcjonowanie owej piekielnej machiny zmontowanej na scenie - gdy opadła żelazna kurtyna, i wszyscy udali się na papierosa.
Po dzwonku jednak żelazna kurtyna ani drgnęła. Zapalono więc na powrót światła na widowni a tymczasem techniczny personel teatru mocował się z żelastwem. Martwa natura okazała się jednak mocniejsza. Najpierw kurtyna wolniutko, milimetr po milimetrze, zdołała się wznieść na wysokość 80 cm - ale potem znów uwięzła. Wprawdzie prof. Sinko usiłował zabawić na własną rękę publiczność i wdrapawszy się na proscenium zbierał rozrzucone przez Fausta książki, bacznie przeglądając tytuły, ale ileż to mogło trwać - kilka minut. A przymusowa przerwa przedłużała się. Dwóch krytyków zdołało się założyć o sto złotych czy zespół zdecyduje się odegrać przedstawienie przy uniesionej na niecały metr kurtynie, ale rację miał ten, który twierdził, że Szajna nie zrezygnowałby z efektów pirotechnicznych - no i że jednak gdyby przynajmniej od dołu do pasa można było oglądać aktorów to jeszcze - ale do kolan? A potem, potykając się wyszedł na proscenium jakiś pan i powiedział, że zacięło się kółko zębate od napędu kurtyny i reszta przedstawienia odbędzie się za tydzień.
Zebraliśmy się więc - kto mógł, już zupełnie prywatnie - i postanowiliśmy odegrać sobie "Fausta" do końca we własnym zakresie. Co się nam nie najgorzej udało. Trapiła nas tylko myśl, czy i to kółko zębate, które uniosło w górę maszynerię z wiszącym na niej Faustem i Mefistem, też się zacięło i czy Broneczek jeszcze wisi pod kopułą teatru?
A w ogóle to już tak utarło się w Warszawie, że w lecie, gdy część mieszkańców wyjeżdża na urlop - odkrywa się miasto od nowa. Ci, co zostali mają więcej czasu. Wypuszczają się więc na długie spacery, wstępują do nowych kawiarni, poznają stolicę, której uroków i pięknych zakątków - nie dostrzegają na co dzień.
Ja lubię Stare Miasto, Kanonię, Kamienne Schodki, Brzozową. Dla mieszkańca śródmieścia ulice te mają dodatkowy urok: cicho tu i spokojnie, obowiązuje jakby inny rytm. Domy przy Brzozowej tarasami zbiegające ku Wiśle, bramy z kołatkami, mansardy pod dachami. W latach międzywojennych była to dzielnica miejskiej biedoty z oazą Zamku, domu profesorskiego i tego należącego do PKO oraz kilku mieszkań na Kanonii, w których poeci opiewali uroki starej Warszawy. Dzisiaj Starówka ma zupełnie inny socjalny przekrój - dzielnica ta stała się miejscem zamieszkania warszawskiej inteligencji - żeby nie powiedzieć intelektualistów.
A u zbiegu Piekarskiej z Podwalem jest mały placyk zwany Piekiełkiem. Stoi tam posąg słynnego warszawskiego szewca z mieczem wzniesionym (swoją drogą znać po pomnikach, że miasto to bojową ma przeszłość - ogromna większość pomników bodzie niebo wzniesionymi mieczami). Przed wiekami trzema na placyku tym tracono osądzonych przez sąd wójtowski przestępców wywodzących się spośród plebsu i mieszczaństwa, a później także wśród okrutnych tortur konała tu szlachta, co przeciw prawu zbrodnie popełniła. Tu spalono szlachciankę Kliczewską, tu konie rozszarpały Michała Piekarskiego herbu Topór za napad na Zygmunta III. Dziedzic Bieńkowic, mimo że obłąkany, został wydany na męki katowi sprowadzonemu specjalnie z Drohiczyna. Potem jeszcze stracono tu Łyszczyńskiego za wyrażenie wątpliwości w istnienie Boga...
A dziś... w kamieniczce obok - przy zbiegu Rycerskiej stołeczni rzemieślnicy otworzyli muzeum starych zegarów. Eksponaty są prześliczne, a w salce gdzie mosiężne cacka wydzwaniają godziny - melodie piękne i dyskretne wpadają w ucho i przypominają, że czas mija nieubłaganie.
Na placyku gdzie kiedyś, przed wiekami... stoją teraz dzieci zadzierając głowy do góry - gdzie zegar z kurantem umieszczony na firmamencie wśród faz księżyca i znaków zodiaku, wydzwania godziny w takt melodii do wiersza Konopnickiej o Janie Kilińskim, a maleńkie figurki symbolizujące zegarmistrza, złotnika, optyka i grawera przesuwają się co godzina jednakowo, nieubłaganie.
Przynajmniej to koło zębate zrobione rękami wytrawnych warszawskich rzemieślników - nie zacina się.