Artykuły

"Faust" Szajny

MOŻE trzeba było w tytule uzupełnić: Bordowicza i Szajny na motywach "Fausta" Goethego. Dokładniej: pierw­szej części tego arcydramatu o wszechrzeczy. Druga jego insceni­zacja powojenna (po realizacji łódzkiej przed kilku laty w Tea­trze Nowym), pierwsza - w War­szawie. Nazwiska twórcy przedstawienia Józefa Szajny i wyko­nawcy tytułowej roli Bronisława Pawlika w jakiejś mierze deter­minowały kształt i ideę dzieła scenicznego. A więc: "FAUST"*) antyromantyczny i antybohaterski. Faust nasz współczesny, ma­jący w swej biografii epokę pie­ców.

I tak właśnie zapowiada się spektakl od pierwszej już sceny: Faust - Pawlik w obozowych chodakach, pochylony, z trudem wlokący pohańbienie swej ludz­kiej godności oraz nadludzki cię­żar doświadczeń, rozwiera ciężkie, z poszarpanych arkuszy grubej blachy, wrota kacetu-wiezienia? A może tylko - lub nawet własne­go piekła jakie w nim jest? Po­tem z trudem ciągnie wózki z osłoniętymi białymi prześciera­dłami trupami (które potem oży­ją). Ten Faust Szajny - Pawlika zszedł znacznie niżej od Fausta Goethego: dotknął dna dna. Ale inscenizator - scenograf zmusza nas do odwrócenia oczu od ziemi, ku której grawituje bezsilnie je­go Faust - w górę: tam Szajna zawiesił metalowy makrokosmos, który kojarzy się nam też ze stat­kiem kosmicznym.

I już wiadomo, że - jak to zawszą u Szajny - człowiek na scenie, aktor - będzie tylko jednym z równorzęd­nych komponentów Szajnowej rzeczy­wistości teatralnej, niepokojącej, draż­niącej, obsesyjnej w motywach obna­żania okrutnej szarości i beznadziej­ności świata. Więc już nie dziwi nas, że Duch Ziemi (grany na syczącym skrzeku przez Eugenię HERMAN), wjeżdża na scenę na wózku paralityka, a gdy zejdzie z wózka, z trudem wlecze za sobą niedowład swych nóg. I nie dziwi nas, że tłum - lud - chór - obojętne czy to będzie "Przed bra­mą miejską" czy "W

pracowni" czy "W piwnicy Auerbacha" czy "U czarownicy" czy na "Ulicy" czy wreszcie w końcowych "Egzekwiach" (Szajna zaciera te obrazy zresztą, przetasowuje, sprowadzając do własnej synte­zy ideowo-plastycznej) - jest ciągle taki sam: szary, obdarty, z tobołami na plecach, jak popowstaniowi warszawiacy u progu swej tragicznej tu­łaczki. To po prostu pielgrzymi w swej ziemskiej wędrówce. Ludzie.

SZAJNA przemawia obraza­mi. Każdy jest jakąś mikro, syntezą filozoficzną, meta­forą, uogólnieniem, niekiedy - alegorią czytelną. Kiedy na przy­kład Faust próbuje wyprowadzić Małgorzatę z więzienia - czyśćca - idą jakby przywaleni ciężkim brzemieniem nie tylko grzechu pierworodnego ale i całej ludzkiej nędzy i ludzkiej mitręgi, wielko­ści i upadków, zbrodni i łez wszystkich wieków od początku świata: Adam i Ewa. Albo kiedy szyderczy tłum w pierwszym ak­cie (bo Szajna podzielił całość na trzy akty) wkłada Faustowi na głowę cierniową koronę i zarzuca nań szkarłatne płótno: Golgota człowiecza. A gdy w gorejącej namiętności, która spala wszystko - poznania i zgłębienia wszyst­kiego odda duszę diabłu i unie­sie się wraz z Mefistem w Kos­mos - powróci stamtąd (w sce­nie odpowiadającej autorskiemu obrazowi "W piwnicy Auerbacha") uczepiony ramienia masywnego, olbrzymiego, odwróconego krzyża, skąd będzie się przyglądał diabel­skim sztuczkom Mefista, tak jak Mefistofeles będzie się za chwilę przyglądał jego nocy miłosnej z Małgorzatą bacząc pilnie, by Fausta Grzech Pierworodny się dokonał.

Małgorzata u Szajny, to też cały problem. To nic jest niewinna dzie­weczka lecz świadoma skuteczności oddziaływania swych wdzięków (Jo­lanta WOŁLEJKO-CZENGERY gra ją w cienkim tylko cielistym trykocie), zmysłowa kobieta, kusząca i uwodzi­cielska. Jak mamiąca poetę Dziewica z "Nieboskiej", też jak tamta będzie tylko wodzić go po manowcach by po­tem odsłonić swą prawdziwą twarz sługi Mefistofelesa, Małgorzata - poe­zja - przekleństwo? Tu już ciągnię­cie paraleli byłoby ryzykowne, ale su­gestia jest kusząca.

Szajna zresztą nie sili się na jakąś filozoficzną jednoznaczność i programową czytelność. Poczyna sobie z tekstem jeszcze swobod­niej niż nowy tłumacz dzieła Bordowicz ("w wolnym przekładzie") przetasowuje go, miesza, przesta­wia, rozdziela - ignorując Goet­hego oraz dramatyczne funkcje poszczególnych kwestii - według własnego uznania i pomysłu - niekiedy zaskakująco trafne, niekiedy zaskakująco niezrozumiałe; kwestie Fausta podrzuca Duchowi ziemi lub Małgorzacie (w "Więzieniu"), nie cofając się nawet przed zasadniczą zmianą ideowej pointy: w zakończeniu części I (które jest też zakończe­niem przedstawienia) u Goethego Mefisto mówi o Małgorzacie: "Już osądzona.", Szajna nato­miast wkłada te słowa - koń­czące spektakl - w usta Ducha ziemi, wypowiedziane pod adre­sem Fausta: "Osądzony!". Oczywiście wbrew zakończeniu cało­ści, bo w walce o duszę Fausta, toczonej - jak w "Dziadach" o duszę Konrada - między Mefistofelesem i jego szatanami a Chórem Aniołów dusza Fausta wraz z aniołami "wznosi się w chwale" za to, że ostatnia jego myśl była troską o ludzkie szczę­ście "by na wolnej ziemi miesz­kać z wolnym ludem", a osta­tnim jego czynem, mędrca już przez Troskę oślepionego, było wydarcie żywiołowi nowego skra­wka ziemi pod ten wymarzony raj.

Lecz przypomnijmy: "osądzo­ny" a nie "potępiony". Szajna, który w czasie wojny sam do­tknął dna, dna w oświęcimskim piekle, nie osądza, nie potępia ani nie zbawia swego bohatera. Niech widz go osądza. I właśnie brak moralno-filozoficznej klarowności spektaklu pozostawia widzowi bardzo szeroki margines na taki osąd.

Tylko, że to wszystko, co tak nie­kiedy fascynująco pokazuje Szajna, nawet to "porażenie" Szajnowym "Faustem"(o którym pisze Witold Filler w "Kulturze") ma niewiele wspólnego - i w tekście "wolnego przekładu" i w scenicznym kształcie - z "Faustem" Goethego,, który był tu tylko po części inspiracją po czę­ści pretekstem a może i po części prowokacją do tego co pokazał Szajna na scenie Teatru Polskiego. Nawet w niepełnych przecież ramach pierw­szej części. Nie jest ten "Faust" su­mą drogi człowieczej, jego odwiecz­nych marzeń i dokonań, upadków i wzlotów, nieba i piekła jakie w so­bie nosi i jakie swym życiem sobie zapracowuje, nie ma tragizmu żądzy poznania i nienasycenia dokonań, nie ma tych wielkich napięć metafizycz­nych i intelektualnych, które przy lekturze "Fausta" przyprawiają nie­kiedy o zawrót głowy. Sporo tych wartości filozoficznych zginęło w no­wym "wolnym przekładzie" (zresztą o wielu pięknościach poetyckich), in­ne ginęły lub nie zawsze docierały w wyniku podporządkowania tekstu plastycznemu kształtowi widowiska, co rozgrzeszało aktorów (z Pawlikiem włącznie) z "potoczności" prze­kazu głowa (jedynie August Kowalczyk jako Mefisto dbał o wyrazistość dialogu) inne wreszcie przyg­niatał nadmiar inwencji inscenizacyj­nej o fascynujących akcentach ale nie zawsze wobec dzieła Goethego służebnych; w wyniku przetasowania tekstu zmieniły się też jego wewnę­trzne proporcje i znaczeniowe odpo­wiedniki.

JEST więc ten "Faust" Szajny bardzo śmiałym, niekiedy wręcz zuchwałym zaatakowaniem dzieła przez lata całe na polskiej scenie nieobec­nego. I można by wysoko ocenić to dzieło Szajny, przede wszyst­kim za przypomnienie, że teatr to teatralność, gdyby widz współ­czesny miał możność wcześniej­szego już poznania dzieła ze sce­ny. Teatr to nie szkółka oczywi­ście, ale też i nie tygiel współcze­snego alchemika.

*) "Faust". Tekst Johanna Wolfganga Goethego, w wolnym prze­kładzie Macieja Z. Bordowicza w układzie Józefa Szajny. Muzyka Bo­gusław Schaeffer. Premiera w warszawskim Teatrze Polskim. Reżyseria i scenografia Józef Szajna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji