Teatr niech będzie drapieżny
W lipcu ub. roku korzystałem z gościnności "Kierunków", żeby szkicować koncepcję perspektyw rozwojowych współczesnej dramaturgii polskiej. Stawiałem tezę, że zbliża się punkt krytyczny w dominacji estetycznej moralitetu i groteski oraz że droga wyjścia z kręgu powtarzających się ujęć ekspresyjnych prowadzi przez nowe poszukiwania realistyczne. Z pozycji zbyt krótkiego dystansu czasowego trudno byłoby orzec, czy hipoteza taka znajduje potwierdzenie w faktach albo czy była interpretacyjnie mylna. Toteż w obecnych rozważaniach na temat repertuaru współczesnego teatrów krakowskich będę starał się unikać uogólnień zbyt szerokiej natury, pewne jednak wnioski postaram się wyprowadzić po uprzedniej analizie paru aktualnych pozycji dramaturgicznych. Są to wyłącznie jesienne premiery - "Klatka" i "Kondukt" Bohdana Drozdowskiego w Nowej Hucie, "Portret" Jana Pawła Gawlika w Rozmaitościach i "Ktoś dzwoni" Henryka Voglera w Teatrze Kameralnym. I "Kondukt" i "Portret" przeszły próbę sceny w ubiegłym sezonie poza Krakowem, nie jest więc celem tego szkicu informacja o wynikach pierwszej potyczki, ale raczej biuletyn z rozwijającej się już na szerszym froncie batalii.
"Kondukt" wzniecił wokół siebie sporo niepotrzebnej i przykrej wrzawy. Fatalnym jej skutkiem jest, że część przynajmniej publiczności podchodzi do sztuki wyłącznie od strony awantury genetycznej. W dekoracjach sporu o zakres praw autorskich do wątku gubi się to, co istotne. Nawiasem można zauważyć, że gdyby za czasów Szekspira lub Moliera wysuwano w literaturze takie wzajemne pretensje, być może bylibyśmy ubożsi o kilka arcydzieł. Nie lekceważąc bowiem wagi oryginalności pomysłu np. w powieściach kryminalnych, trzeba jednak stwierdzić, że najważniejsze jest, co autor potrafi z tworzywa wysnuć.
Warstwa zdarzeń w "Kondukcie" jest zadziwiająco prosta, da się ją opowiedzieć w kilku zdaniach. Redukcja powikłań zewnętrznych zostaje u Drozdowskiego doprowadzona do granic ascetyzmu fabularnego. To jest bardzo ciekawa odmiana modernistycznej struktury dramatu statycznego, ale jej intencja jest zdecydowanie odmienna. U Maeterlincka gradacja napięć intuicyjnych ukazywała poza dostrzegalną zmysłami tkanką zjawisk ich ukryte metafizyczne sedno. W dramacie współczesnym wprost przeciwnie - znajdujemy się w świecie metafizycznie płaskim, bez perspektyw i bez wymiarów symbolicznych; za to świat ów posiada własną skomplikowaną wielowarstwowość znaczeń socjologicznych i na tym odcinku dokonuje się skok ewolucyjny drobiazgowej analizy słów, gestów, odruchów, upodobań, uprzedzeń, przesądów i złudzeń - analizy przechodzącej w zwartą syntezę społecznej rzeczywistości. Napisano już wiele o surowym profilu tego gorzkiego świata, który Drozdowski skonstruował. Jeśli świat pierwszych dramatów Gorkiego był bardziej okrutny, to świat "Konduktu" jest bardziej beznadziejny. Ze starego życia "Mieszczan" i "Letników" wyrywały się odważniejsze i wrażliwsze jednostki ku jakimś treściom przeczuwanym, ku jakimś kształtom wymarzonym, ku innej moralności, innej skali wartościowania, innej metodzie działania. Z bezdroża "Konduktu" natomiast nie wiedzie żadna ścieżka w przyszłość, którą by warto podążać w ciemnym lesie historii. Poszarpane zostały wszelkie więzi społeczne, ujawniona całkowita samotność człowieka, który kryje się za cienkie parawany konwencjonalnego kłamstwa i mechanicznego oportunizmu, byle tylko nie patrzeć na świat, w jakim nie ma twarzy, nie ma konstrukcyjnego jądra celowości ludzkich działań, nie znajduje się żadnego oparcia wobec katastrof przypadków czy melancholijnej monotonii losu. Innymi środkami artystycznymi niż "Indyk" Mrożka stawia "Kondukt" podobne pytanie "po co?". Nie oczekuje przy tym żadnej odpowiedzi.
Nowohucka inscenizacja "Konduktu" wydobyła zeń pierwiastek śmieszności. Nie nazwałbym tego jednak - jak Andrzej Władysław Kral w "Teatrze" - "ciepłym, przyjaznym humorem". Widownia śmieje się z Magdy, Sadybana, Pawelskiego, Macieja, ale są chwile, że ten śmiech ścicha, bo to, co śmieszne, ukazuje twarz Meduzy. Jakby nagle w roześmianą widownię krzyknął Horodniczy z gogolowskiego "Rewizora": ,,Z czego się śmiejecie, z siebie samych się śmiejecie''. I przez chwilę w lustrze teatru widz ogląda własną brzydotę, ogląda wykrzywioną maskę antyheroicznej stabilizacji swego niepotrzebnego życia. Że jest to możliwe tylko dzięki fenomenalnie zręcznej i wycyzelowanej grze aktorów - to już sprawa czysto teatralnego tryumfu, który jednak znajduje materiał w tekście, o tym zapominać nie należy.
Oceniany dość zgodnie bardzo wysoko "Kondukt" poprzedzony jest jednoaktowym koszmarem pt."Klatka". Określenie koszmar nie ma na celu deprecjacji literackiej utworu. Wbrew raczej negatywnym sądom krytycznym o tej sztuce, uznającym ją tylko za dopełnienie teatralnego wieczoru, skłonny byłbym widzieć w "Klatce" istotne osiągnięcie literackie Drozdowskiego. Tym razem fabuła ma pewne elementy zawilszej intrygi, ale i one nie wychodzą poza stosunkowo szczupły teren dramatycznych zdarzeń. To, co przewija się poprzez makabryczną groteskę zwabienia "Kuzyna" do rodzinnego domu i poddania jego życia analitycznemu egzaminowi - można nazwać integralnym obnażaniem ludzkiej natury. Ci, którym w życiu nie poszczęściło się, nie są bynajmniej lepsi od tego, który zrobił karierę. I jakiekolwiek byłyby owe ujawnione i owe nieujawnione zbrodnie "Kuzyna", to każdy z obecnych członków strasznej "zabawy rodzinnej" byłby również zdolny do ich popełnienia. Któż zatem może być sędzią w świecie, w którym wszyscy są faktycznymi lub potencjalnymi zbrodniarzami? Chyba tylko mistyczna trąba Apokalipsy. Intencja autorska być może ogranicza się tu do ściśle adresowanej satyry. "Klatka" jednak wyrasta ponad przypuszczalny zamiar satyryczny, zwłaszcza że realizacja teatralna umiejętnie wytworzyła wszelkimi możliwymi sposobami (scenografia, gra aktorów) klimat niesamowitej wizji.
Gdyby rozpatrywać obie sztuki Drozdowskiego jako zjawisko odosobnione, nie pozwalałyby one na przejście do wniosków uogólniających. Rzecz charakterystyczna jednak, że jest coś w atmosferze współczesnej literatury, co spokrewnia ze sobą dzieła o różnym typie ekspresyjnym i o różnorodnych dążeniach. Po wieczorze w Nowej Hucie obejrzałem "Portret" Gawlika. Ta bardzo interesująca sztuka przeszła już z dużym sukcesem przez kilka scen. Krakowskie przedstawienie zasługuje na uwagę ze względu na pomysłową reżyserię Jerzego Jarockiego i staranną grę całego zespołu (z wyróżniającym się wyraźnie Maciejem Nowakowskim w roli głównej - Aktora). "Portret" ujawnia i w lekturze, i na scenie swoje powiązania z dobrymi tradycjami literackimi, przede wszystkim z Pirandellem. Jest jednak, podobnie jak i "Kondukt", ukształtowany świadomie z drobnych realiów socjalnych i psychologicznych naszego życia współczesnego. Gawlik bardziej niż Drozdowski zdaje się celowo unikać posądzania o naturalizm; akcentuje swoje ekspresjonistyczne widzenie świata. I w "Portrecie" wszakże, i w "Kondukcie" pulsuje tętno trafnej obserwacji, zarysowuje się ostry skrót banalnych i częstotliwych zjawisk, które odpowiednio skondensowane tracą swą kronikarską reportażową powszedniość. Stają się znakami społecznej algebry. Mimo obawy przerysowania patetycznego odważyłbym się je nazwać błyskami groźnego ostrzeżenia: Mane, tekel, fares. Oto społeczeństwo, w którym klika jest zawsze silniejsza, w którym drabina urzędowej sprawiedliwości skostniała w papierowej rutynie mechanizmu, w którym tani seksualizm i wódka wypełniają życie powszechne. Czy to jest portret Tomasza Baki, czy też obraz jego czasu? I zagrana w surrealistycznym stylu scena sądu, w której ten sam wykonawca gra oskarżonego, oskarżyciela i obrońcę, wyrasta na symbol w typie procesu lub zamku Kafki. Być może należałoby jednak tę symbolikę ograniczyć w sensie jej historycznego i przestrzennego zasięgu. Im bardziej wąska jest tarcza, w którą uderza sztylet poety, tym pewniej dosięgnie serc. Nie pytajmy, co w nich znajdzie zamiast krwi; może jak Róża Weneda na pobojowisku tylko kłębek robaków, może pustkę.
Gawlik nazwał swój "Portret" tragifarsą. Warto pamiętać, że w tej etykiecie gatunkowej element tragizmu też się liczy, a nie tylko człon drugi złożenia, tj. farsowość. Cechą literatury współczesnej jest lęk przed sentymentalizmem, niechęć do akcentów patosu, ukrywanie moralistycznego gniewu w kostiumie błaznującej drwiny. To zupełnie zrozumiałe zjawisko po długoletnim nadużywaniu neoromantycznych akcentów. Nie dajmy się jednak zmylić modnym maskom; za nimi kryje się odważna analiza, piętnująca i przestrzegająca.
Pozornie dramat Voglera należy do tej samej kategorii. W istocie różni się od sztuk Drozdowskiego i Gawlika nie tylko większym stopniem uwagi zwróconym na tradycjonalnie ujętą warstwę fabularną. Różni się przede wszystkim połowicznością decyzji autorskich. Jest tu i ukłon w stronę współczesności pojmowanej jako sfera dylematów moralnych, i ukłon w stronę historii w postaci konkretu asocjacyjnego, wiążącego dramatyczne zdarzenia z latami wojny i okupacji niemieckiej. Konkret zostaje zamazany; w sztuce nie mówi się o prześladowanych i ściganych Żydach, ale o bezimiennych Obcych. Co na tym zyskuje dramatyczna problematyka? Uogólnienie etyczne? Ale przecież konkretne realia bynajmniej nie niweczą możliwości uogólnienia w literaturze, nie tamują awansu do krainy symboliki i ponadhistorycznej refleksji. Gromada pracowników kopalni, odwożąca zwłoki górnika, nie ograniczyła w "Kondukcie" przenikliwej analizy socjologicznej do jednego tylko środowiska.
Drugi znak zapytania staje przed widzem w czasie spektaklu, gdy Piotr w tak lekkomyślny sposób, jakby zapominając, że jest w Urzędzie, wtajemnicza Helenę w istotne źródło swych obaw i istotną treść grożącego mu losu. To nie jest właściwy teren rozrachunku psychicznego i walki o pełnię zrozumienia u partnera. Odpowiedź na taki zarzut, że fabuła nie ma werystycznego charakteru, ale jest stylizowana na rodzaj groteski serio w typie np. "Człowieka, który był Czwartkiem" Chestertona, niczego nie tłumaczyłaby, bo właśnie pozory weryzmu zostały w tej sztuce pieczołowicie skomponowane. Należy być gorącym naturalistą albo zimnym ekspresjonistą, chcąc osiągnąć krawędź płaskowyżu wielkiej metafory. Maniera pośrednia mniej ma szans sukcesu. Tym większy żal budzi ta "letniość" dramatu, że "Ktoś dzwoni" zaczyna się mocną sceną wtargnięcia zaszczutego Obcego między ludzi osiadłych i względnie bezpiecznych, sceną wypędzenia zbiega w imię instynktu samozachowawczego, wypędzenia na nieuchronną śmierć. Tu był zalążek potężnej dramatycznej rozrywki, z tego punktu wyjścia można było ukazać, w jaki sposób strach i egoizm rozwarstwiają zwartą, zaprzyjaźnioną i potrzebną sobie nawzajem grupę ludzi. Ale to jest inny dramat - nienapisany.
Czy da się wyprowadzić wniosek wspólny z czterech referowanych dramatów? Pytanie ma charakter retoryczny, bo szukanie podsumowania jest obowiązkiem krytycznej interpretacji, a tytuł szkicu stanowił już konkluzję. Teatr niech będzie drapieżny, to znaczy, że właściwie dla infiltracji realistycznych treści do współczesnej tematyki dramaturgicznej obojętne jest, czy istotnie nastąpi nawrót do dobrych wzorów technicznych i umiejętnej obserwacji kolorytu lokalnego, jakie zaofiarować może teatrowi jakiś neonaturalizm. Ekspresjonistyczne schematy również mogą skutecznie służyć najważniejszemu celowi, jakim jest rzetelnie odważna penetracja na tereny próchnienia i gnicia. Lepiej, żeby literatura dramatyczna była w analizie zjawisk społecznych zbyt twarda niż zbyt łagodna. Słodkawy smak łatwego optymizmu dobrze pamiętamy, wiele złego wyrządził on sztuce i społeczeństwu. Wyspiański niegdyś w kilka lat po napisaniu "Wesela'' przyznawał, że za surowo ocenił społeczeństwo. Z punktu widzenia rozwoju idei moralnych i artystycznych jego pesymizm był jednak zdrowszym rozwiązaniem niżby nim było łagodne "krzepienie serc". Aforystycznie rzecz ujmując, chyba należałoby stwierdzić, że w życiu lepiej zbłądzić przebaczeniem i tolerancją, a w sztuce - wielką namiętnością gniewu, goryczy, szorstkiej drwiny i tragicznego wstrząsa jeśli sztuka chce być zjawiskiem dziejotwórczym, a nie zabawą podniecającą znudzone nerwy grę słów i obrazów. Toteż zaostrzeń precyzji obserwacyjnej w teatr chwili bieżącej należy uznać za zjawisko w wysokim stopniu pozytywne. Dramaty Drozdowskiego i Gawlika i ich teatralny rezonans potwierdzają ten wniosek wyraźnie.