Artykuły

Konwulsje przedranne

TROCHĘ to było dziwne. Hauptmann to oczywiście przez sto lat sprawdzony dostatecznie au­tor dramatyczny, więc tak czy owak musi na scenie coś z tego pozostać, ale uczucia bywają dwuznaczne. Mó­wię o spektaklu w Teatrze Powsze­chnym "Przed wschodem słońca" sprzed lat prawie dziewięćdziesięciu, który wyreżyserował gościnnie Szwed, Ernst Gunther. Rzecz dawna, jedna z pierwszych, jakie Hauptmann napisał, rozpoczynająca w swoim czasie niemiecki naturalizm. Co więcej, rozpoczynała go w atmo­sferze skandalu, przy protestach czę­ści widowni. To zresztą zrobiło dzie­łu renomę już dzisiaj najzupełniej nieoczywistą. Cóż nas bowiem może dzisiaj tak bardzo szokować w tym, że zza sceny dobiegają jęki kobiety rodzącej? Zapewne sto lat temu nie wspominało się o takich rzeczach, jak bóle porodowe, ale dziś nie takie cuda stały się rzeczą zwyczajną.

W grono dorobkiewiczów, wzboga­conych na węglu i zapijających się nieustannie, trafia były kolega gospo­darza, który został wierny swoim ideałom. Pije mleko i wygłasza sto­sowne monologi. Między innymi o czystości rasy, o zasadach eugeniki i tak dalej, o ciężkiej doli robotnika i godności człowieka. Ale ten wcielony ideał dowiedziawszy się, że jego po­nad wszystko ukochana pochodzi z rodziny pijackiej (choć sama nie pije i jest ostrym kontrastem, dla wszystkiego, co wyprawia jej otoczenie), porzuca ją bez chwili wahania i ska­zuje na samobójstwo. W rezultacie i on okazuje się postacią dość paskud­ną. Przed wschodem słońca snują się same szakale w różnych wydaniach, a jedyna osoba innego pokroju, wła­śnie owa Helena, musi zginąć.

Pomieszała się tu nuta społeczna czy zgoła społecznikowska (choć ra­czej w wydaniu naszego "Doktora Piotra'') ze wściekłym atakiem - na co? Odruchowo chciałoby się napi­sać "mieszczaństwo"; ależ to nie mie­szczaństwo jedynie, bo inteligenci wżenili się tu w rodzinę wzbogaco­nych na węglu chłopów. Taki alians zna i nasza literatura, tylko że to jest "Wesele''... Zestawienie naturalnie je­dynie paradoksalne. Naturalizm w niemałej swojej części jest już tyl­ko rozdziałem historii, bardzo waż­nym rozdziałem, ale nie mogącym już dziś w nas obudzić żadnego en­tuzjazmu. Jeśli coś zastanawia, to nie tylko konkretna sytuacja sceniczna, sprowadzająca się do tego, czy dla bohatera panienka nie będzie przy­padkiem obciążoną dziedzicznie żoną, czy też do tego, że ktoś pije za wie­le. Zastanawia nienawiść, z jaką Hauptmann traktuje swoich bohate­rów. Nie samo pijaństwo jest tutaj odrażające, ale jego potworny pry­mitywizm, bełkot rodem z ciężkiej satyry. Pijaństwo, mój Boże... Prze­cież tymczasem były już takie książ­ki, jak "Pod wulkanem", były "Lęki poranne" Grochowiaka, rzeczy wstrząsające, ale nie otaczające swo­ich bohaterów pogardą. Naturalizm jednak lubował się w czym innym, lubował się w kompromitacji. Przyznam, że w tej chwili to najmniej już frapująca jego karta. I jeśli Czechow, Ibsen, Strindberg nawet zosta­ją w naszej pamięci, to z najzupeł­niej odmiennych powodów, nie z ra­cji tego, co w nich jest "naturalistyczne" w tym znaczeniu. Prawdę po­wiedziawszy i Hauptmann, którego zresztą czytywałem dość dawno, zalecał mi się raczej innymi wartościami. Tu jego bohaterowie najbar­dziej może przypominają Gorkiego, ale ci upadli z Gorkiego mają jednak większy format. Tutaj to raczej lu­dzkie manekiny, niż rzeczywiści lu­dzie.

Przyczyniła się zapewne do tego i reżyseria nie wahająca się przed stworzeniem istnego pandemonium i krańcowej karykatury. W dość jak na nasze czasy werystycznej (ale w odniesieniu do Hauptmanna trafnej) scenografii Jana Banucha miota się odczłowieczona, zachrypła Aniela Swiderska i wrzaskliwa, przesadna, głupia i odrażająca pani Krause El­żbiety Kępińskiej. Kępińska jest Kę­pińską i co robi robi dobrze, choć nie mogłem oprzeć się uczuciu smutku, wspominając ją w "Andorze" Frischa. Do tego znacznie większa rola Hoffmanna Mariusza Benoit. Ale re­żyser kazał mu być takim fałszywym takim przerysowanym od początku do końca, że i tu pozostała sylwetka nieprawdziwa, papierowa. Odnosi się to jakoś do nich wszystkich, może tylko Andrzej Wasilewicz był prawdziwym, odrażającym chamem. Inni byli tak doszczętnie pozbawieni jakiegokolwiek ludzkiego, cieplej­szego rysu, że po prostu nieprawdo­podobni. W to wszystko trafia ów doktor Judym in spe, czyli Olgierd Łukaszewicz. Ale i on jakiś niewy­raźny. Cóż, Łukaszewicz wie przecież, że przyjdzie mu dołączyć do tej kom­panii, nie w sensie picia, ale w sensie znijaczenia, a uczyni to jakoś niewyraźnie, jakoś mętnie, jakoś mało przekonywająco. Wygląda mi na to, że ten świetny aktor po prostu tym razem niezbyt dokładnie wiedział, co właściwie ma grać i po co.

Wiedziała natomiast Joanna Żół­kowska, onaż opuszczona Helena, i to jej rola rysuje się w spektaklu najbardziej bodaj czysto. I to mimo tego, że i jej koniec jest nieco inny niż w tekście Hauptmanna. U Hauptmanna po prostu się zabija, tu natomiast wyjeżdża chyba? W każdym razie wychodzi z walizką. Reżyser chciał uniknąć melodramatu i uniknął, lecz za to popadł w mglistość i nijakość. Natomiast zostawienie ry­sów ludzkich doktorowi Wiesława Rudzkiego dało dobre rezultaty. Jest tu jeszcze Jan T. Stanis­ławski w niewielkiej rólce Lokaja. Otóż Stanisławski to wspomnienie po studenckich kabaretach, po "Sto­dole", po STS-ie. I rzeczywiście był taki moment, kiedy Stanisławski ostrzy nóż i przypomina się coś z daw­nej siły komicznej. Ale tu inny styl i tylko epizod.

Mimo wszystkich wysiłków spek­takl nie porywał. Takie to już wszy­stko odległe i właściwie obojętne, że wznowienie tej pozycji Hauptman­na może mieć jedynie znaczenie kartki z podręcznika dziejów drama­tu. Pomiotali się, pomiotali na scenie, widz wychodzi, wzrusza ramio­nami i pyta się: "no i co z tego?" Właśnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji