Artykuły

Komedia czasu minionego

"Nieboska komedia" jest paszkwilem na rewolu­cję. Na wszelką rewolucję. Paszkwil Zygmunta hr. Kra­sińskiego jest jednak chy­biony. I to nie dlatego na­wet, że pan hrabia był nie­co zaślepiony w swej niena­wiści, ale dlatego, że pasz­kwil ów, wymierzony prze­ciwko każdej rewolucji, operował materiałem zupeł­nie konkretnym. Dla Kra­sińskiego rewolucją było po­wstanie tkaczy lyońskich i czerwiec 1832 roku w Pary­żu. A także, jak sądzę, rok 1789. Problematyka Wielkiej Rewolucji Francuskiej nie jest jednak identyczna czy nawet podobna problematy­ce rewolucji współczesnych. Identyczny może być szta­faż, podobny bieg wypad­ków. Ale istota jest różna. Stąd smutna niewspółczesność "Nieboskiej komedii", odczytywanej w r. 1959. Nie tylko zresztą stąd. Trzeba pamiętać, że "Zima miejska" czy nawet liryki lozań­skie niosły uczucia, prze­puszczone uprzednio przez filtry języka. Krasiński wzgardził tymi filtrami. Pra­gnął oddziaływać niekontro­lowanymi przez gramatykę, czystymi emocjami. Pozo­stawił dzieło amorficzne, dzieło będące w stanie roz­kładu już w chwili powsta­nia. Takie dzieła nie mają szans przetrwania. I dziś ten, kogo jeszcze może za­interesować paszkwil na rewolucję (społeczną lub, po­wiedzmy raczej, przemysło­wą) sięgnie raczej po powieść Orwella lub, co prawdopodobniejsze, po "Nowy wspaniały świat" Huxley'a.

Problematyka "Nieboskiej komedii" - myślę oczywi­ście nie o "Nieboskiej" Kra­sińskiego, lecz o "Nieboskiej" Krasińskiego i Korzeniew­skiego, przedstawionej nam na scenie Teatru Nowego - jest dziś, tu i teraz, pozorna, czyli niewspółczesna. Boh­dan Korzeniewski zapropo­nował nam dyskusję nad hu­manizmem metod każdej rewolucji. I dyskusję nad tym, czy rewolucja jest dzie­łem Antychrysta, czy jakobińskiego dyktatora, Pankracego, czy też może chóru rzeźników. Ale pojęcie hu­manizmu w sensie jakie na­dawał mu Krasiński straciło już swoją treść (pozostał tylko, być może, znak uczu­ciowy). A w to, że rewolucja mogłaby być dziełem tłumu złożonego z byłych lokajów, rzeźników i prostytutek, nikt już dziś nie wierzy. Dysku­sja jest więc niemożliwa. Oczywiście można by przy okazji wystawienia "Nie­boskiej" raz jeszcze przedy­skutować powstanie listopa­dowe, historyczne tarapaty szlachty polskiej i motywy powstania tkaczy lyońskich. Nie wiem tylko, czy warto.

"Nieboska komedia" , nic na to nie poradzimy, jest dramatem minionego czasu i minionych ludzi. Jej tekst - utkany z aluzji, przemil­czeń, wypowiedzi dwuznacz­nych i ciemnych - można jeszcze poddać rozlicznym zabiegom. Można zmieniać kolejność scen, a nawet kształt formalny i tempera­turę uczuciową utworu. Alu­zje mogą zostać dopowie­dziane, wypowiedzi ciemne - objaśnione, a wypowiedzi dwuznaczne - przemilczane. Tak, to wszystko można uczynić. Nie można tylko zmienić wymowy ideowej "Nieboskiej". Hr. Henryk musi pozostać jej bohaterem pozytywnym. A Pankracy negatywnym, niestety.

Sprawa Pankracego była dla Bohdana Korzeniewskie­go z pewnością bardziej istotną, niźli problem schi­zofrenicznego niedosytu istnienia hr. Henryka. Pankra­cy w spektaklu Korzeniew­skiego nosi białe rękawiczki i lśniącą, plastikową kurtkę. Wojciech Pilarski ma nie­banalny kostium i nieba­nalną twarz. Inscenizator wyznaczył mu też niebanal­ną rolę. Postanowił bowiem Pankracego skompromitować, a potem, na dodatek, kazał mu przeżyć samotnie całą gorycz porażki. Mimo to, Pankracy nie stał się - stać się nie mógł, jako że tekst na to nie pozwalał - godnym przeciwnikiem hr. Henryka. Co prawda, racje obu antagonistów są równie ułomne, naiwne, niewspółczesne. Henryk - grał go Mieczysław Voit, na tyle, na ile pozwalał mu tekst, starający się zapanować nad histerią - powołuje się na prochy swoich przodków, Pankracy dysponuje nato­miast wizją przyszłości. Jest to jednak wizja przerażają­co uboga. I racjom hr. Henryka, podzielonym między głos prowadzący a czteroosobowy chór trzeźwych, a nawet nieco ironicznych ko­mentatorów, nie zostały - powtarzam, nie mogły zo­stać mimo, najlepszych chęci inscenizatora - przeciwsta­wione żadne inne racje. Ani racje Pankracego, ani racje chóru rzeźników. Nie mogły, ponieważ zwycięstwo Henry­ka zagwarantowane jest w tekście przez bieg wypad­ków. Dlatego granego przez Voita Hrabiego nie przera­żała perspektywa rychłej śmierci. Rozumiał, że rewo­lucja musi się dokonać. I wytrwale czekał na zwycię­stwo, które - wiedział to - odniesie zza grobu. Poza racjami hr. Henryka i Pankracego są jeszcze w "Nieboskiej komedii" racje Leonarda i Bianchettiego. Ale są to racje, których nie warto brać pod uwagę, racje skompromitowane. Bianchet­tiego (grał go Tadeusz Minc) kompromituje i je­dnoznaczny tekst Krasińskie­go i równie jednoznaczny - znakomity zresztą - kostium, projektowany przez Józefa Szajnę, Bianchetti jest kondotierem, interesują go strategia i pieniądze, nic więcej. Leonard - przynaj­mniej ten Leonard, którego przedstawił nam Michał Pa­wlicki - również jest skom­promitowany. Garibaldczyk, rycerz płaszcza i sztyletu, śmiesznie porywczy i - chy­ba wbrew Krasińskiemu - oddemonizowany, nie znaj­duje dla siebie miejsca w świecie, gdzie trzeba być al­bo jednym z chóru rzeźników albo też jak Pankracy, pra­cować w białych rękawicz­kach.

Ponieważ w spektaklu Korzeniewskiego racje głów­nych bohaterów były równie nieprzekonywające, co skom­promitowane, wszyscy - nie wyłączając, jak się zdaje, samego inscenizatora - cze­kali na objawienie racji wyższych, czyli nie podlegającej zakwestionowaniu. Czekali, aby w obłokach - bardzo pięknie przez Józefa Szajnę skomponowanych - nad okopami św. Trójcy pojawił się ów "znak straszny", oburącz wsparty na krzyżu jak na szabli mściciel". Znak się nie pojawił, bo adaptator zdecydował się na dokonanie w ostatniej scenie ważkich - nie wiem tylko, czy ko­niecznych - skrótów. Ale Pankracy, choć znak nie był mu dany, powinien umrzeć i przyznać się, że mimo wszystko, zwycięstwo należy do Galilejczyka. Umarł więc, pozostawiając nas w niepe­wności co do przyczyny swej śmierci. Dalsze losy urojonej rewolucji zostały rozstrzy­gnięte nie przez Galilejczy­ka, lecz przez tłum, wkra­czający na proscenium. Hr. Henryk, równie bezskutecz­nie jak Pankracy czekający na znak (czyli na zwycię­stwo zza grobu) i z nieja­kim chyba niepokojem śle­dzący nieuzasadnioną, choć może zawinioną śmierć swego antagonisty, w ostatniej chwili zdołał wymknąć się za kulisy.

Tak zakończył się spek­takl, będący nieudaną próbą uwspółcześnienia problema­tyki "Nieboskiej'' i niewąt­pliwie udaną próbą nadania romantycznemu tekstowi no­wej temperatury uczuciowej. Bo też widowisko w Teatrze Nowym jest chłodne, i rzec by się chciało, zracjonalizowane. To zasługa Bohdana Korzeniewskiego i wprowadzonych przez niego na scenę czterech panów w srebr­nych pelerynkach (przede wszystkim Bogdana Baera). Piszę o zasłudze, choć wiem, że podniosą się głosy prote­stu. Spektaklowi - już sły­szę - brak wzniosłości i go­rąca. A mamy przecież - słyszę - do czynienia z dziełem przerażonego i roz­wścieczonego romantyka. To - słyszę - zobowiązuje. Gdzież więc są - słyszę da­lej - wizje apokaliptyczne, płacz i chichoty narodowe? Tych zabrakło, na szczęście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji