Artykuły

Fredro nasz współczesny

Wspaniale zaczął się ten sezon teatralny. Po znakomi­tym {#re#7089}"Ryszardzie III"{/#} i bardzo dobrym {#re#26828}Mrożku{/#} w Tea­trze Polskim, równie świetne przedstawienie "Męża i żony" Aleksandra {#au#207}Fredry{/#} na Małej Scenie Teatru Pow­szechnego im. Zygmunta Hübnera. Bardzo dobrze się stało, że ta premiera wypadła właśnie w Roku Fredrow­skim, upamiętniającym dwóchsetletnią rocznicę urodzin wielkiego naszego komediopisarza.

Stało się także szczęśliwie, że tak dobre przedstawienie w Roku Fredrowskim zagrano właśnie w Warszawie. Od teatru warszaw­skiego zaczął się triumfalny po­chód Fredry przez sceny polskie. Kilka lat wcześniej w rodzinnym Lwowie odrzucono mu sztukę. I dopiero w Warszawie w 1821 r. dostał się po raz pierwszy na scenę "Panem Geldhabem".

Rok następny - rok przełomowego dla literatury polskiej wystąpienia Adama Mickiewicza "Balladami i romansami" - przyniósł, już we Lwowie, właśnie prapremierę "Męża i żony". Sztuka narobiła wiele szumu, oskarżano ją o nie­moralność, choć krytyka wypo­wiadała się dobrze. Nic dziwne­go, tak nieraz bywa, gdy autor wi­dzi dramatopisarstwo jak Szekspir w "Hamlecie" - jako zwierciadło odbijające prawość i nieprawość świata. Wszak sam Fredro napisał tak o swojej motywacji twórczej "... czułem... potrzebę ukazania jak w zwierciadle fizjonomii tego społeczeństwa temu samemu społeczeństwu, aby się zreflek­towało i weszło w siebie..."

Na szczęście Fredro był zbyt wielkim komediopisarzem, żeby moralizatorstwo wzięło górę. W "Mężu i żonie" przede wszyst­kim bawi i sugestywnie portretu­je obyczajowość ówczesną.

Nie sposób nie odwołać się do życiorysu twórcy. Po upadku Na­poleona, Fredro wraz z braćmi szalał we Lwowie, a w łamaniu serc niewieścich pomagała aura bohaterstwa wojennego, amatora frywolności, człowieka, który wrócił z wielkiego świata. Ustat­kował się dopiero, gdy zakochał się w hr. Skarbkowej, rozwiódł ją z mężem - tak, tym samym, któ­ry wybudował teatr lwowski - i ożenił się z nią. Tak więc, opisu­jąc potrójny romans wśród czte­rech osób, Fredro doskonale wiedział, o czym pisze. Dlatego tak wiele strof w "Mężu i żonie" ma ton intymnego zwierzenia, swoją bezpruderyjną szczerością wywołującego zakłopotanie wśród niektórych współczes­nych. Potęgowały to wrażenie do­skonałe sceniczne portrety - jak z modela.

Trzeba też nadmienić, iż w swoim długim życiu - 83 lata - Fredro przeżył dwie krańcowo odmienne epoki kulturowo-oby­czajowe, zarówno w Europie jak i w Polsce, jedna to czas wielkiej frywolności, który zaczął się w oświeceniu i trwał do końca pierwszej ćwierci dziewiętnaste­go wieku. Druga to następująca po nim epoka purytanizmu. Róż­nice te wspaniale ukazywała mo­da. W pierwszej epoce stroje mę­skie były kolorowe, w drugiej za­częła dominować czerń. W "Mę­żu i żonie" widzimy właśnie po­kłosie tej pierwszej epoki. Gdzie skryte romanse z panią domu i jej totumfacką nie wywołują potę­pienia autora, a tylko, niewolny od pewnej zadumy, śmiech ze słabości ludzkich.

Dzisiejsza obyczajowość spra­wiła, iż wiele z tej pierwszej epo­ki jest nam bliskie. Tę świado­mość widać u Krzysztofa Zale­skego, reżysera warszawskiego przedstawienia i aktorów. Zaleski wykazał, że dziś ,,Mąż i żona" to najbardziej współcześnie brzmią­ca komedia Fredry.

Na szczęście, teatr powstrzy­mał się od uwspółcześniania na siłę sytuacji, nadawania im nasze­go rysu obyczajowego, choćby ostrzejszą erotyką. Położono na­cisk na dobre tempo i natural­ność sytuacji, gry aktorskiej i spo­sobu mówienia Fredrowskiego tekstu.

Na scenie mamy wysmakowa­ne dekoracje Andrzeja Przybyła i kostiumy z epoki Zofii de Ines. I w tym właśnie stylowym przybra­niu rozgrywa się coś, co jest nam bliskie. Wielka maestria warszta­towa: Janusza Gajosa, Krystyny Jandy - para romansujących każdy sobie małżonków - Piotra Machalicy - Alfred, podwójny kochanek i Joanny Żółkowskiej - Justysia, miłosna intrygantka, sprawia, że komedia Fredry brzmi niezwykle naturalnie, jak­by została napisana dziś, a nie sto siedemdziesiąt jeden lat temu. Takie mówienie fredrowskiego wiersza to najwyższa szkoła jazdy - żeby użyć hippicznego okreś­lenia. Dlatego tak nieczęsto zda­rza się w naszym teatrze.

W dodatku czwórka artystów, wsparta Gustawem Lutkiewiczem w roli Kamerdynera, stosuje bar­dzo urozmaicone, każdy sobie właściwe, środki gry komedio­wej. Na ogół bardzo dyskretne. Dlatego bawimy się świetnie, a przedstawienie ani na moment nie zatrąca farsą.

Janda przede wszystkim wy­grywa sentymentalizm Elwiry, jej dążenie do miłosnego przeżycia za każda cenę. Piotr Machąlica wywołuje salwy śmiechu dzięki samemu spojrzeniu i tonowi głosu - szczeremu i obłudnemu za­razem. Żółkowska wychodzi od tradycyjnej subretki, doprowa­dzając spryt na wyższe piętro per­fidii, zgoła dzisiejszej. Wreszcie Gajos - cudowny w swojej za­ślepionej pewności siebie, pozie króla życia.

Dzięki nim patrzymy na świat fredrowski jak gdyby był naszym światem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji