Teatr do potęgi
Tak, to jest przedstawienie dla tak zwanej publiczności! (To znaczy, nie tylko dla koneserów teatralnych i krytyków, chociaż ci przy jego oglądaniu będą mieli jeszcze większą frajdę). Świadczy o tym - i to już od kilku miesięcy - brak biletów w kasie. Wyjazdowe prezentacje - pod auspicjami Teatru Rzeczypospolitej w sali Teatru Polskiego we Wrocławiu - zgromadziły takie tłumy widzów, jakich od dawna ani w tym miejscu, ani przed wejściem do jakiegokolwiek innego teatru nie widziano.
Któryż to spektakl stanowi taką rewelację? Idzie o "Operę za trzy grosze" w reżyserii Grzegorzewskiego. Znający się cośkolwiek na rzeczy złapią się zapewne za głowę: "Opera za trzy grosze" i Grzegorzewski - i z tego wynikło coś, co fascynuje publiczność? Owszem Jerzy Grzegorzewski to nie lada majster teatralny, ale znany głównie ze spektakli , awangardowych", ciemnych wewnętrznie, hipnotyzujących sceniczną urodą, jednak nie wdających się we flirty z widzami. Zaś "Opera za trzy grosze" dawno już straciła swoje jady. Kogóż oburzy zdanie: "Panowie, po co puszczać w oczy dym? Człek żyje tylko dzięki zbrodniom swym!" Przewrotna łopatologia utworu Brechta - "Żebracy żebrzą, złodzieje kradną. Ladacznice łajdaczą się, śpiewak uliczny śpiewa uliczną pieśń" - niegdyś mogła drażnić. Dziś przewrotność zatarła się, pozostał banał. Sam Brecht zdawał sobie sprawę, że jego "Opera" jest wytworem określonego czasu, końca lat dwudziestych, i że jej społeczne ostrze z biegiem lat uległo stępieniu. Przed śmiercią chciał wrócić do "Opery" - ale w nowym opracowaniu. Ponieważ nie zrobił go, zabraniał kopiowania spektaklu sprzed lat blisko trzydziestu.
W następnych trzydziestu latach "Opera", oczywiście, nie zyskała żadnej nowej aktualności. A przecież była grana. I to dość często. Tak, ale już nie tyle jako dramat o "społecznym ostrzu", ile dla jej teatralnej urody. Ta zresztą, zadecydowawszy o sukcesie prapremiery, również blakła coraz bardziej.
Grzegorzewski kocha teatralność samą w sobie. I właśnie ta miłość zwróciła jego uwagę na utwór Brechta. Boć w "Operze" - mimo obumierania jej jako nośnika problemów społecznych - nadal żywy jest pierwiastek parodii i pastiszu. Oba, odpowiednio potraktowane, mogą stać się źródłem rozpasanej teatralności. Grzegorzewskiemu udało się ów żywioł wyzwolić. I - co równie ważne - zapanować nad nim.
Nim zacznie się spektakl, kurtyna demonstruje swoją kurtynowość: na mocno naciągniętym, "kłującym" w oczy drucie rozpościera się czerwona materia pluszu z wyhaftowanymi na niej herbami. Nad nią (i, co oczywiste, za nią) - szczyty jakiejś budowli, zakrytej na razie dla oczu widzów. I to jest pierwszy znak, że będziemy mieli do czynienia z "teatrem w taatrze".
A oto już - pod niemiłosiernie rozgwieżdżonym niebem - Mackie Majcher z dziewczyną. Wystylizowani na parę z lat dwudziestych "Śpiewają duet", nie lękając się nostalgicznego liryzmu. Zakochani nigdy nie lękają się żadnych liryzmów, ale obecność w tej scenie owego nielękania przypomina że mamy do czynienia z aktorami, powoduje, że wykonawcy "odklejają się" od granych przez siebie postaci. Znów teatr ujawnia swoją teatralność. Żeby nie było wątpliwości, "duet" spointowany zostanie lampionowym księżycem poetycznie płynącym przez rozgwieżdżone niebo.
Po raz trzeci teatralność da o sobie znać jeszcze ostrzej: na scenie zjawia się "konferansjer" z napoleońską kukłą na ramieniu, udawana Murzynka-karlica (że udawana Murzynka, to widać od razu, że udawana karlica, okaże się za chwilę) śpiewa "Lamentację o Mackie Majchrze", nad sceną, wysoko, przesuwa się, udatnie przebierając nogami, gutaperkowy koń (powróci jeszcze w zakończeniu, niosąc posłańca z ułaskawieniem dla Macheatha). Murzynka rośnie w oczach, za chwilę mamy orzed sobą Annę Chodakowską, która - podniósłszy się z kolan - już po części wyzwolona z "maski" śpiewa swój popisowy song.
Teraz już nie mamy wątpliwości, że "Opera za trzy grosze" w inscenizacji Grzegorzewskiego - to mądra i wyrafinowana zabawa teatralną formą. Pozostająca zresztą w zgodzie z estetyką teatru Brechta. Autor "Opery", formułując swą dyrektywę "teatru epickiego", chciał bowiem, aby widz, nie poddając się ułudzie świata przedstawionego, analizował pokazywaną mu rzeczywistość, aby był specem od teatru. Grzegorzewski zastąpił Brechtowskie napisy cytatami różnych konwencji. Pozwala widzowi podglądać, jak robi się teatr. I jednocześnie bawi go fajerwerkami pomysłów - przez całe trzy godziny. Nic tu nie jest tandetne, bo tandeta opatrzona zostaje cudzysłowem, uzyskają kontrapunkt, przenoszący jej estetykę na wyższe piętro - i kompozycji i umowności. Wszystko bowiem jest w tej inscenizacji cudownie komponowane: "dziewczynki", uciekając z burdelu po aresztowaniu Mackie Majchra, biegną kankanowym krokiem. Peachum dyryguje chórem żebraków malowniczo upozowanych za pulpitami do nut. Wszystko jest tu formą, sztucznością, cytatem. Widać to zwłaszcza w grze aktorów: Marek Walczewski i Małgorzata Niemirska (Peachum i jego żona) grają właśnie ową "formę", posuwając się w stosowaniu środków wyrazu aż do karykatury i akrobacji. W przedstawieniu tym nie można bowiem budować postaci "do wewnątrz", lecz trzeba tworzyć - atakujący wyobraźnię - znak. Walczewski robi to ze zdumiewającą maestrią. Inaczej z Mackie Majchrem. Fronczewski otrzymał inne za danie: miał zagrać "zimnego drania" z lat dwudziestych, zagrać w sposób stonowany, a jednocześnie być kimś niby z zewnątrz dyskretnym cicerone, oprowadzającym po zaułkach "Opery za trzy grosze", zaułkach - i fabuły i formy. Zrobił to tak czysto, że aż niezauważalnie, ogniściej prezentując się w songach. Songi to zresztą piękność sama w sobie w inscenizacji Grzegorzewskiego: Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako Jenny - w śpiewie o pirackiej fregacie "o czterdziestu armatach", pokazała siebie taką, jakiej jeszcze nie zna publiczność.
Zadziwiające, że przy tym wszystkim inscenizator nie wyrzekł się siebie - jego "Opera za trzy grosze" jest bardzo "grzegorzewska". Widać to zwłaszcza w budowaniu drugiego i trzeciego planu, w pulsowaniu zarówno obrazu, jak i akcji. Reżyser, stosując parodię i pastisz, nie ominął swoich dzieł: w spektaklu dadzą się rozpoznać cytaty z wcześniejszych prac Grzegorzewskiego. Również to dowodzi, że nowa inscenizacja nie jest ukłonem w stronę kasy, lecz poważnie - acz ku rozbawieniu publiczności - wykonaną robotą.