Dwie premiery Słowackiego
Zbieżność w czasie przy prezentacji teatralnej - jednego autora nasuwa zawsze pokusę jakiegoś zestawienia czy porównania. Tak jest i teraz, gdy teatry warszawskie odkryły walory sceniczne sztuk Słowackiego, sztuk tzw. okresu mistycyzmu: "Sen srebrny Salomei" w Teatrze Polskim i "Ksiądz Marek" w Teatrze Dramatycznym. Sztuki te to płomień zapalony słowem: Polska. Ona jest tam główną postacią. Słowacki wybiera z naszych dziejów momenty przykre, bolesne, piekące jak rana. Okres wewnętrznych walk: Kozacy, chłopi, szlachta, konfederacja barska. A więc pomieszanie uniesienia i bohaterstwa z warcholstwem,prywatą, głupotą. Obraz ginącej Polski rzucony gwałtownie na wszystkie plany, widziane bystrym okiem obserwatora (mentalność, postawa, rysy ówczesnej obyczajowości i sytuacja społeczna)i równocześnie wizjonera. Zespolenie spraw realnych z siłami duchowymi w człowieku i poza nim. Szczególnie wyraziście dzieje się to w "Księdzu Marku". Ksiądz-konfederat, szalony mistyk,przywódca-prorok, zapałem gorącej wiary pragnie zwyciężyć wrogie wojska, zapałem gorącej wiary chce zmusić niebo do bezpośredniej interwencji na rzecz nieszczęśliwego narodu. Motywacja i mistyczna i realistyczna równocześnie. Jedna drugą uzupełnia. Toteż teatr może budować na tym swoją własną konstrukcję sceniczną. Konkret szczegółów i rysów postaci ściąga niejako na ziemię wybujałe wzloty poetyckie; płomienne natchnienie uwzniośla i nadaje niecodzienny wymiar osobom dramatu. Szczególnie głównej parze: Księdzu Markowi i Judycie. Trzeci ważny partner to Kosakowski. Bardzo konkretny polski zabijaka, a równocześnie zwielokrotniona siła zła, przyczyna naszych narodowych klęsk. Reszta postaci to tło. Dramat jest rozrzutny w języku i stylu, ale zwarty dzięki świetnie zarysowanym sylwetkom pierwszoplanowym.Każda jest wulkanem wewnętrznej pasji, żarem, gwałtownością.Należy więc tylko zaufać poecie i aktorom. Tak też szczęśliwie uczynił reżyser spektaklu A. Hanuszkiewicz. Inaczej Skuszanka. Pozwólmy sobie na mały przeskok do Teatru Polskiego.
"Sen srebrny Salomei" był wyziębiony, przesadnie zracjonalizowany, poddamny zbyt wielu zabiegom inscenizacyjnym. Ginęła atmosfera poezji Słowackiego, ginął wiersz. Nałożono tłumik wzlotom poezji romantycznej, a świadomie wydobyto efekty Polski rubasznej, aż do zgrzytów. Szopka polska? Tak chciałaby widzieć "Sen srebrny" Skuszanka. Ależ to właśnie jest bolesne serio. Tragiczny splot cieni i barw jaśniejszych, zespolonych i poplątanych ze sobą. Słuszność miesza się z niesprawiedliwością, prawda z fałszem, szerokość serca z egoizmem, w poszczególnych postaciach, w poszczególnych warstwach, w całej Polsce. Można chyba odczytywać "Wesele" w jakiejś łączności ze Słowackim, ze "Snem", ale czy można odwrotnie - "Sen srebrny" poprzez "Wesele"? Zabieg reżyserski bardzo dyskusyjny. Odebrawszy przedstawieniu gorącość natchnienia, zostawiono jednak wielokrotnie momenty deklaratywne, co z natrętną niekiedy wymową poszczególnych rekwizytów i elementów dekoracji ("czerepy" i skrzydła husarskie, krwawa szata Semenki itp.) dawało efekt stawiania kropki nad i, prowadzenia widza za rączkę. "Sen Srebrny Salomei" jest do wystawienia na pewno trudny, może trudniejszy niż "Ksiądz Marek", bo konstrukcja dramatu mniej zwarta,mniej precyzyjna - bogactwo scen o różnej wartości dramatycznej. W inscenizacji warszawskiej zauważa się wiele ciekawych obrazów i rozwiązań. Ale jako całość spektakl nie chwyta. Koncepcja reżyserska nie przekonuje być może i dlatego, że nie została dostatecznie wzmocniona odpowiednią realizacją aktorską. Żadna prawie z postaci dramatu nie stworzyła w pełni prawdziwej sylwetki. Stosunkowo najlepiej z wszystkich wypadła Księżniczka (E. Herman). Prezentacja "Snu" ma wartość propozycji. "Ksiądz Marek" to nie tylko propozycja, ale i osiągnięcie. Właśnie dlatego, że reżyser okazał dużo umiaru. Nie odczytywał wszystkiego "na nowo", mimo obrotowej sceny i skrótowych, ciekawych dekoracji Kosińskiego. Pozwolił przemówić Słowackiemu; wiersz podawano dobrze. Pozwolił przemówić Judycie, Księdzu Markowi, Kosakowskiemu. Ta trójka zagrała świetnie. Ton spektaklu niewątpliwie nadawała Judyta (Z. Rysiówna). Dostrojona władczą siłą ducha z księdzem karmelitą, złączona tragicznym węzłem sprzeczności, walki, fascynacją nieokiełznanej żywiołowości z Kosakowskim. A sama - płaczka i lamentnica, wieszczka natchniona i grom zemsty. Tragiczna spadkobierczyni narodu pogardzanego, krzywdzonego. Cierpiąca i mściwa. Doskonale prowadzi swoje monologi. Uśpiewnia, ścisza, niknie, aby potem wybuchnąć wielką frazą, tragicznym gestem. Świetne są jej spięcia z Kosakowskim. Świderski stworzył żywiołową sylwetkę polskiego szlachcica - zawadiakę i łotra, który daje się w końcu wciągnąć do wspólnej gry, niezwykłej gry ducha walczącego o człowieka. Z rolą Księdza Marka zupełnie dobrze poradził sobie młody aktor J. Duriasz: skupiony, ascetycznie surowy, fanatyczny. Jak prawie w każdym spektaklu, bywają szczegóły mniej udane (np. niektóre sceny zbiorowe, stroje żołnierzy rosyjskich) ale w sumie to wartościowe i piękne przedstawienie, za które jesteśmy wdzięczni wykonawcom.