Artykuły

Tosca jak Tosca

Tosca ma już od wielu lat ustaloną pozy­cję wśród publiczności i recenzentów. Słu­chacze, a szczególnie miłośnicy włoskiej ope­ry, po prostu ją uwielbiają, krytycy nie szczędzą najostrzejszych słów. Teatry mu­zyczne są gdzieś pośrodku: ich dyrektorzy są na ogół jak najgorszego zdania o jakości mu­zyki, nie przeszkadza im to jednak w reali­zowaniu tej pozycji na scenie. Tak więc wie­le teatrów operowych ma "Toscę" w swoim re­pertuarze. Niektóre z nich podejmują próby jej odnowienia, przerobienia, polegające zwy­kle na... odnowieniu kostiumów i dekoracji.

Kolejną premierą warszawskiego Teatru Wielkiego było właśnie to dzieło Pucciniego. Nie sposób wyliczyć wszystkie dotychczasowe jego realizacje na warszawskiej scenie. Dość stwierdzić, że wystawiono tu "Toscę" po raz pierwszy w roku 1903 (po włosku) i w roku 1906 (po polsku) oraz że rejestr nazwisk występujących w niej artystów obejmuje 9 stron druku w programowej książeczce. Ale zewnętrzny kształt spektaklu zapewne nie­wiele się zmienił w ciągu tych lat sześćdziesięciu sześciu.

Oszałamiającą popularność zawdzięcza "Tos­ca" dwóm elementom: melodyjnej muzyce i dobrze skonstruowanemu librettu. Warto pa­miętać, że w pierwotnej wersji była to po­wieść, a następnie dramat napisany przez Wiktoryna Sardou specjalnie dla legendarnej już dziś aktorki - Sary Bernhardt. Warszawska publiczność oglądała w roku 1892 to przedstawienie z wielką artystką w roli głównej.

Zapewne oglądał je również Puccini i z nie­omylną intuicją stwierdził, że doskonale na­daje się ono na operę. Tosca bowiem to dra­mat ociekający krwią, pełen obłudy i fał­szu, namiętnej miłości i tak istotnej na przełomie wieków "życiowej prawdy". Wart­ka akcja, niemal filmowy montaż scen, ostre i częste zmiany nastroju to podstawowe ce­chy utworu będącego pierwowzorem libretta.

Puccini doskonale znał gusty współczesnej mu publiczności i prawa rządzące kierunkiem twórczości operowej zwanym weryzmem. Wie­dział, że odbiorcę sztuki dużo łatwiej wzruszyć niż rozbawić, zdawał sobie sprawę, że wystarczy znaleźć mrożącą krew w żyłach historyjkę, okrasić ją szczyptą miłości, odro­biną namiętności i jakąś anegdotą i - dzieło gotowe. Zresztą dzisiejsi producenci przeróż­nych kryminałów czy komiksów robią wła­ściwie to samo i równie dobrze na tym wy­chodzą. Trzeba tylko dodać, że Puccini był także piekielnie zdolnym kompozytorem i właściwie wszystko co robił - robił dosko­nale. Choć więc czasem narzekamy, iż mu­zyka "Toski" jest "płytka" i banalna (utwór powstał w kilka lat po słynnym "Popołudniu Fauna" Debussy'ego, będącym przełomowym punktem w historii muzyki europejskiej), choć niektórzy widzowie w najbardziej dramatycz­nych momentach wybuchają niepohamowaną wesołością, to jednak należy przyznać, że z warsztatowego punktu widzenia dzieło jest bez zarzutu. Inna sprawa, że zadaniem realizatorów jest "przyprawienie" go w taki spo­sób, by mogło być strawne dla współczesne­go widza.

W warszawskim przedstawieniu - aczkol­wiek nie wzbudza ono zasadniczych prote­stów - nie wszystko jest udane. Najmniej podobała mi się praca reżysera, Józefa Grubowskiego. Wprawdzie jest oczywiste że skoro "Tosca" jest romansem kryminalnym jej sy­tuacje sceniczne trzeba konstruować ostro, fakt ten jednak nie zmusza przecież reżyse­ra, by stosował wszystkie wskazówki realizatorskie Pucciniego. I tak przesadą wydało mi się ustawianie świec przy zwłokach Scarpia, czy wnoszenie na scenę kuchennego noża, by bohaterka mogła dokonać zabójstwa; zaś oczywistym nieporozumieniem była bieganina żandarmów po scenie, albo wielka procesja, w której najbardziej teatralne okazały się prawdziwe dymy kadzideł, bardzo pięknie zresztą pachnących. Domyślam się, że w tym ostatnim przypadku chodziło reżyserowi o wykazanie, iż wszystkie nieszczęścia bohaterów zostały spowodowane policyjno-kościelnymi rządami w Rzymie, ale nie widzę po­trzeby doszukiwania się w romansach kryminalnych głębszych idei.

Podobała mi się natomiast warstwa mu­zyczna przedstawienia. Gościnnie występują­cy w Warszawie Włoch, Elio Boncompagni sprawnie prowadził orkiestrę. Nie tylko wy­stępujący śpiewacy byli doskonale słyszalni, ale też wszystkie tempa były właściwe, a punkty kulminacyjne partytury w odpowied­nich miejscach. Precyzyjna gra orkiestry (bar­dzo ładne m. in. wiolonczele) sprawiła, że i soliści mogli zaprezentować się z jak naj­lepszej strony. Wśród nich najpierw należy wymienić Zdzisława Klimka (Scarpia) śpie­wającego bardzo pięknie, oszczędnego w ge­ście, a ponadto doskonale się prezentującego. Bogdan Paprocki umiejętnie rozłożył siły w dużej partii Cavaradossiego, tak że słynna aria z trzeciego aktu zabrzmiała doskonale. Hanna Rumowska-Machnikowska niepotrzeb­nie forsowała głos, nawet przechodząc cza­sami w krzyk. Niepotrzebnie też nadużywa­ła gestu i ruchu, szczególnie w scenie po za­bójstwie Scarpia.

W epizodycznej roli Angelottiego wystąpił Bernard Ładysz. Śpiewali ponadto: Włady­sław Skoraczewski (Zakrystian), Jan Góral­ski (Spoletta), Zbigniew Nowicki (Żandarm) i Jerzy Ostapiuk (Dozorca więzienny).

Najwięcej oklasków zbierała realistyczna, rzeczywiście bardzo efektowna scenografia zaprojektowana przez Andrzeja Cybulskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji