Kolonia karna po latach
Joanna Bruzdowicz napisała "Kolonię karną" w 1967 roku. Libretto, oparte na opowiadaniu Franza Kafki, opracowała wspólnie z czeskim pisarzem, Jaroslavem Simonidesem. Ten dramat muzyczny miał być wystawiony w Pradze. Inwazja 1968 roku przekreśliła te zamiary. Premiera odbyła się w 1972 roku w Tours, potem "Kolonię karną" wystawiano w Belgii, ale publiczność warszawska poznaje to dzieło dopiero teraz. Z jakimi wrażeniami odbiera się je dziś?
Sądząc po reakcji publiczności na premierze w Teatrze Wielkim - bez specjalnego zachwytu. Być może trzydzieści lat temu ten utwór, traktujący o niesprawiedliwości i terrorze, mógł robić większe wrażenie, bo był to czas nieprawości, dotykającej nas samych, a poza tym był to etap odkrywania metafor. Dzisiaj niesprawiedliwość przeniosła się w dalsze rejony, a metafora straciła na znaczeniu. Ale - co dziwniejsze - "Kolonię karną" odbiera się już nawet nie jak fantasy lub thriller, ale jak komiks, w dodatku retro. Dlaczego?
Winę ponosi chyba inscenizacja. Scenograf, Wiesław Olko, wymyślił iście konstruktywistyczną dekorację w postaci topornej maszyny do tortur, na którą w ostrym świetle żarówek nie można patrzeć bez uśmiechu, a reżyser, Christofer Martin, narzucił wykonawcom realistyczną konwencję gry, zdobnej drgawkami i stękaniem, co dawało efekt wręcz humorystyczny.
A jednak muzyka się broni... Kameralna orkiestra, prowadzona ręką Meira Minsky'ego, tworzy konstrukcję, na której wspiera się tkanka dialogów i płynie Sprachgesang (mowośpiew), odzywają się dźwięki generowane elektronicznie i w tym tkwi nawet zalążek poetyki, zdolnej poruszyć współczesnego widza. Pod warunkiem, że ten dramat muzyczny oglądałoby się z większego dystansu, w innym świetle, bez tej naiwnej dosłowności. Może by wtedy miał nawet odniesienia, o które tak chodziło i pisarzowi, i kompozytorce?