KONFRONTACJE: ELIOT PO POLSKU
Warszawski Teatr Dramatyczny, jako jedyny w Polsce, wystawił jedyną tłumaczoną sztukę Christophera Fry'a "Szkoda tej czarownicy na stos". Było to w roku 1958. W lutym bieżącego roku w tzw. Sali Prób Teatru Dramatycznego odbyła się polska prapremiera Eliota. W okresie dzielącym oba wydarzenia odnotowano daty prapremier sztuk poetów polskich sięgających po formy dramatyczne, Różewicza i Herberta. W tym gromadzeniu doświadczeń z dziedziny dramatu poetyckiego jest godna uwagi konsekwencja, dzięki której tworzy się w teatrze pewien cykl, wpływający na główny nurt repertuarowy. Mimo to odrębność realizowanych pozycji i ich efemeryczność sprawia, że ciągle jesteśmy świadkami eksperymentów,których rezultaty nie dadzą się przewidzieć. "Zjazd rodzinny" Eliota niesie teatrowi bardzo specyficzne doświadczenie. Napisany w 1938 roku, otwiera liczącą dziś cztery pozycje grupę sztuk, których ambicją było zaanektowanie dla poezji dramaturgii użytkowej, tego, co stanowiło w Anglii "chleb powszedni" teatru, a więc komedii salonowej i melodramatu. Eliot pisząc "Zjazd rodzinny" miał za sobą "Opokę" i "Morderstwo w katedrze" - dramaty powstałe z całkowicie odmiennych założeń - w których połączył swoją poezją elementy tragedii greckiej i liturgii kościelnej. Stworzył nowy typ współczesnego dramatu religijnego i poetyckiego na gruncie angielskim. Stawiając sobie kolejny cel - zaszczepienie poezji na sztuce "codzienności" - nie wyrzekł się już związku z antykiem. Od Zjazdu rodzinnego zaczyna się swoista rywalizacja motywów w dramaturgii Eliota. W tej pierwszej sztuce, rozgrywającej się w arystokratycznym salonie, są Erynie i chór, jest dzień powszedni w wiejskiej posiadłości, klątwa i moralistyka chrześcijańska, przewija się wątek ąuasi-kryminalny i filozoficzny. Ale przede wszystkim jest wiersz zróżnicowany rytmicznie w kierunku - z jednej strony - języka potocznego i - z drugiej - "poezji", który to termin znaczy tu intensyfikację napięcia emocjonalnego. Wprowadzeniu chóru rodzinnego i Erynii towarzyszy dążenie do zaszyfrowania mitycznej genealogii fabuły. Z czasem Eliot potępi natrętną obecność chóru w dramacie współczesnym, głębiej będzie zaszyfrowywał fabularne wątki antyczne i rozciągnie metodę "kamuflażu" z kolei na wiersz, zbliżając go coraz bardziej w rytmie do mowy potocznej.
Można dziś spojrzeć na "Zjazd rodzinny" z perspektywy ewolucji sztuki Eliota, to znaczy zgodnie z tendencją zacierania śladów antyku i wiersza. Poeta formułuje to w ten sposób: "Zadaniem naszym jest wprowadzić poezję do świata, w którym publiczność żyje i do którego powraca po wyjściu z teatru, nie zaś przenosić publiczność do jakiegoś wyimaginowanego świata, całkowicie innego niż ten, w którym sama żyje - do jakiegoś nierealnego świata, w którym toleruje się poezję." Można także abstrahować od teoretycznych wniosków Eliota, od tendencji uczynienia wiersza w dramacie możliwie naturalną formą wypowiedzi. Zależnie od decyzji, inaczej ułożą się w przedstawieniu sprawy całkowicie odrębne, choć nierozdzielne. Wystawiając Eliota teatr nie pokazuje tylko antycznej parafrazy, tylko tragedii czy tylko salonowego dramatu psychologicznego. Są w "Zjeździe rodzinnym" wszystkie trzy elementy, ale o specyfice sztuki przesądza ich współistnienie. Jeżeli sztuka leży na przecięciu tych "różnych spraw", to pierwszym zadaniem reżysera jest odpowiedzieć na pytanie, jaki jest ich wzajemny stosunek. Oczekuje się od przedstawienia dowodu, że Eliotowska synteza nie jest samą sztucznością, efektem, kaprysem.
W przedstawieniu Teatru Dramatycznego dowód nie został do końca przeprowadzony. Pomijam sprawy aktorskie, nie było to przedstawienie wyrównane, obok ról bardzo interesujących (Adam Hanuszkiewicz, Zofia Rysiówna) oglądało się role obciążone grzechem pierworodnym błędów obsadowych. Sam reżyser nie był jednak dość konsekwentny w stosunku do teorii Eliota. Realizował niektóre jego postulaty wypowiedziane w analizie krytycznej "Zjazdu rodzinnego", inne zupełnie pominął. Rzecz zasadnicza: "przenosił" publiczność do wyimaginowanego świata, nie kierował się sugestiami, jakie narzuca Eliot w toku swej ewolucji, nie działał na korzyść "codzienności". Ma zresztą, jak zobaczymy, sensowne argumenty na swoją obronę. Nie należy z tego powodu odbierać Bogdanowi Porębie innych zasług. Całość z reżyserskiego punktu widzenia jest poprawna i ma własny wyraz. Reżyser przesunął akcenty w stronę tragedii - i w tym był, w stosunku do siebie, konsekwentny - nie uciekając się do środków zewnętrznej charakteryzacji, na co znalazłby upoważnienie w tekście. Posłuchał Eliota, ograniczył partie chóralne rozbijając je na głosy i przydzielając reprezentantom rodzinnego klanu; zdematerializował Erynie. Cel jego był jednak nie Eliotowski - nie zbliżył się do ideału naturalności. "Zjazd rodzinny" jako tragedia współczesna: przy takim postawieniu sprawy na pierwszy plan wysuwają się aluzje i paralele. Są to aluzje do starych form i do starych mitów i paralele, czyli wyniki poszukiwań prowadzonych we współczesnym świecie dla znalezienia odpowiedników takich pojęć, jak los, takich konstrukcji, jak sytuacja tragiczna. Aluzje zamknęła w sobie scenografia, przedstawienie poza tym na ogół ich unikało, ograniczając - jak wspomnieliśmy - chór i dematerializując Erynie. Ta ostatnia sprawa była rozwiązana w przedstawieniu Poręby bardzo szczęśliwie. Nie udawało się wprowadzić do teatru w
sposób artystycznie uzasadniony tych angielskich Furii, skulonych na parapecie okna w Wishwood. Podobne kłopoty nastręczały Erynie w "Muchach" Sartre'a, nawet czarownice w "Makbecie". Dobrze więc się stało, że reżyser nie pokazał - jak to zwykle bywa - obszarpanych, wijących się zjaw. Niezwykłą obecność Furii zdradzała muzyka. Nie eksponując, powierzchownych zresztą, znamion inspiracji antykiem, Poręba oparł jednak swoje przedstawienie na często współcześnie stosowanej formule tragedii. Znaczy to w praktyce, że ograniczył do minimum ruch, skrępował gesty aktorów, pozwolił im skierować całą inwencję na wygłaszanie tekstu. Była więc to raczej interpretacja niż gra. Formuła, o której mowa, ułatwia - choć jednocześnie zuboża - poprawną realizację sztuki z aktorami często zupełnie bezbronnymi wobec poetyckiego tekstu. Charakteryzując warszawskie spotkanie z Eliotem należałoby jednak zacząć od scenografii. Ewa Starowieyska zaprojektowała dekoracje i kostiumy wielkiej piękności, w niezwykłych kolorach, mające poza urokiem głębsze znaczenie. Eliotowski salon jest jak wykuty z białego kamienia. Białokamienne są grzbiety książek wyrzeźbionych razem z półkami, ściany i sufit, białe - meble i zasłona w oknie. Zimna jest ta biel, nie ma w niej życia, kamień zarysowuje się, pęka, rozpada. Wnętrze Starowieyskiej jest kompozycyjnym przedłużeniem sali teatru. Daje mu to nieoczekiwaną głębię, monumentalizuje. W takiej oprawie można i należy rozegrać tragedię. Są tu właśnie wspomniane już wyrafinowane aluzje do antyku w kroju kostiumów, w elementach architekturalnych. Kamienne tło niby theatrum greckie otacza bohaterów. Jednocześnie jest to antyk ugłaskany, "zamieszkały", przystosowany do gustów właścicieli pałacu. Mimo to wnętrze domostwa Monchesey'ów nie jest tak zwyczajne, jak zdaje się sugerować Eliot.
Eliotowskiej "zwyczajności" skontrastowanej z poezją i z zasadniczą problematyką moralną, oscylującą wokół pojęć zła, winy i odkupienia, w przedstawieniu warszawskim jest najmniej. Partie "poetyckie", które miały być tylko dramaturgiczną konsekwencją partii "języka potocznego", zostały na scenie wyobcowane o wiele bardziej niż w tekście. W tekście mamy do czynienia ze zmianą rytmu, w teatrze towarzyszy tej zmianie parę czynników ubocznych: wypowiada się je wprost do widowni, na tle muzyki, niekiedy przy stłumionym świetle. "Zjazd rodzinny" nie jest tu zwykłą historią uszlachetnioną przez wiersz, podniesioną w poezji na wyższy szczebel życiowego wtajemniczenia, w której spojrzenie poety pozwala doszukać się wielorakich moralnych aspektów. W Dramatycznym "Zjazd rodzinny" jest utworem demonstracyjnie poetyckim, u którego podstaw leży historia, zwykła tylko z pozoru. W trosce o poetyckość reżyser korzystał z ilustracji muzycznej. Próbował nadać spektaklowi rytm odmierzany muzyką. W powolnym biegu wiersza są chwile przyspieszeń, narastanie wzmocnione właśnie muzyką, potem rozładowanie - wszystko wraca do normy - spokojne, długie frazy, niuanse konwersacji... Odwrotnie niż nakazywałaby rzeczywistość dramatu, choć nie bez konsekwencji.
Ale nie dziwię się realizatorom polskiego "Zjazdu rodzinnego". Jaka bowiem jest ta "codzienność" u Eliota, ten świat, "w którym żyje i publiczność"? Jeden dzień w wiejskiej posiadłości Wishwood. Właścicielka, Lady Amy, obchodzi urodziny. Oczekuje się przyjazdu jej trzech synów. Siostry i szwagrowie prowadzą nic nie znaczącą rozmowę, skrępowaną do maksimum rygorami konwencji towarzyskiej. .Przyjeżdża najstarszy syn, Harry. Spotkanie po wielu latach z domem rodzinnym, wspomnienia, wyznania pozwalają Harry'emu uświadomić sobie treść pewnych przeżyć i pchają na dalszą wędrówkę. Dwaj młodsi bracia nie docierają do Wishwood. Obaj mają kraksy samochodowe. O jednej donosi policjant, stary znajomy rodziny, o drugiej telegram i zabawna notatka w dzienniku wieczornym. Kończy się dzień. Harry opuszcza Wishwood. Jego matka umiera.
Dla widza polskiego tło tych zdarzeń, obyczajowość, tryb życia i zasady współżycia są prawie egzotyczne. Sztuka opiera się na realiach bardzo angielskich. Precyzyjne odmalowanie tych realiów w przedstawieniu stanowiłoby swego rodzaju wyobcowanie tego świata. Tak jak wyobcowaniem jest podkreślenie jego poetyckiej konstrukcji. Reżyserowi wydawało się prawdopodobnie, że bardziej zbliży problematykę "Zjazdu rodzinnego" do polskiego odbiorcy przez formę poetycką uniwersalizującą niż przez obcy konkret. Czy istotnie warto było przybliżać problematykę uwspółcześnionej klątwy rodzinnej kosztem adekwatnego przedstawienia Eliotowskiej propozycji dramatu poetyckiego, łączącego - w inny niż dotychczasowe sposób - antyk ze współczesnością? Teatr miał prawo decydować. O słuszność tej decyzji można się spierać. Porównywano "Zjazd rodzinny" z "Weselem". Między wieloma różnicami dzielącymi te utwory jest i ta, teatralna, że "Wesela" nie da się oderwać od rzeczywistości, którą przedstawia - może to być ciekawym jednorazowym eksperymentem na polskim gruncie. "Zjazd rodzinny" - chociaż wbrew autorowi - da się, jak widzieliśmy, oderwać, a przynajmniej oddalić od rzeczywistości angielskiej. Umożliwia to jego grecki podtekst, zrozumiały powszechnie, mimo że wątki Orestei są przetworzone bez. dbałości o fabularną równoległość. Ojciec Harry'ego nie zginął z ręki swej żony. Ona była tylko winna stworzeniu w domu atmosfery wzajemnej wrogości. To ojciec Harry'ego miał zamiar się jej pozbyć, popełnił morderstwo w swych myślach. Zło, zrodzone w domu Monchesey'ów, nie opuszcza najstarszego syna, dziedzica Wishwood. Zło krąży w Wishwood niby demon Alastor w pałacu Atrydów. Żona Harry'ego znika w tajemniczych okolicznościach z pokładu statku. Czy Harry popełnił realną czy intencjonalną zbrodnię - nie dowiemy się ze sztuki; ważne jest, że popełnił zbrodnię nienawiści. Zło może jednak być odkupione, Furie-Erynie, boginie zemsty, mogą - jak u Aischylosa - stać się Eumenidami, boginiami łaskawymi. Dlatego Harry odejdzie szukając swej drogi ekspiacji. W tej chrześcijańskiej wykładni problemów winy i odkupienia nie ma właściwie miejsca na pojęcie losu. Tragiczna konieczność znajduje odpowiednik co najwyżej w wewnętrznych bodźcach, wyrzutach sumienia, dążeniu do poznania siebie.
Spolszczona, zuniwersalizowana tematyka moralna "Zjazdu rodzinnego" pozostaje w końcowym rachunku marginesowa. Bo eksponując "greckość" współczesnych parafraz "serio" (0'Neill, Eliot, Sartre), niefrasobliwie mówiąc o konfliktach "na miarę greckich tragików", dajemy się zwodzić pozorom. Współczesny dramat rozgrywający się w granicach rodu nie daje - jak kiedyś - całej prawdy o świecie, pozostaje dramatem prywatnym. "Oresteja" była nie tylko historią zbrodni, przechodzącej u Atrydów z pokolenia na pokolenie; między zabójstwem dokonanym przez Klimnestrę a zemstą Orestesa ważyły się wielkie sprawy społeczne. Toczyła się walka starego prawa macierzyńskiego z nowym prawem ojcowskim. Toczyła się walka o nową moralność, o oderwanie pojęć zemsty i sprawiedliwości. Bogowie nie mogli uwolnić Orestesa od Erynii, uczynił to dopiero zwołany przez Atenę sąd. W ten sposób - świadomy odpowiedzialności za własny czyn - człowiek okazał się niecałkowicie zależny od bogów. Tego ciężaru gatunkowego nie ma i nie może być w dramacie Eliota (i innych), mimo że jest on jednym z najciekawszych pod względem metody nawiązania do antyku. Pozostaje ciekawa formalnie próba pogłębienia zagadnień moralnych w zwykłych, przypadkowych z pozoru, wydarzeniach w jednym angielskim salonie. Wracamy do punktu wyjścia.
W przedstawieniu Teatru Dramatycznego jest coś, co równoważy w pewnym stopniu tendencję do uogólnienia i podkreślenia poetyckości sztuki Eliota. Rolę tę spełnia wątek krypto-kryminalny. Reżyser postarał się o wywołanie nastroju tajemniczości i groźby. Dochodzenie prawdy w swoistym rodzinnym śledztwie, stopniowe wyjaśnianie zagadek osobistych bez ostatecznego wyjaśnienia faktów - pozwoliło realizatorowi dozować napięcie. Tym większe pretensje o finał, zrobiony niezbyt w zgodzie z współczesną wrażliwością. Napięcie spada pod koniec przedstawienia, a ostatnia scena rozwiązana jest mechanicznie. U Eliota pokojówka wnosi tort urodzinowy, a dwie najbliższe wewnętrznie Harry'emu kobiety, Agata i Maria, chodząc wokół tortu gaszą świece. Ostatnie słowa padają w ciemności. Poręba każe chodzić wokół niedużego stołu wszystkim obecnym aktorom, co wygląda dość zabawnie i niepotrzebnie jest położeniem akcentu na ogólną "wędrówkę ekspiacyjną". Nie należy jednak lekceważyć warszawskiego "Zjazdu rodzinnego" jako doświadczenia teatralnego. Dyskusyjność założenia i kłopoty obsadowe (jaki teatr w Polsce ma dziś obsadę na przykład dla "Męża idealnego" Oskara Wilde'a? a dla innych sztuk, których akcja rozgrywa się w historycznym salonie?) nie umniejszają jego wartości w tym względzie.
Dramat poetycki (pojęcie szersze) i tragedia stały się u nas - na co można przedstawić wiele dowodów - formami kameralnymi. Kameralnie wystawiono "Medeę" Eurypidesa w tymże Teatrze Dramatycznym, "Brytanika" Racine'a na Małej Scenie Teatru Narodowego; w tym kierunku skłaniają się inscenizacje "Samuela Zborowskiego" w Teatrze Klasycznym i "Snu srebrnego Salomei" na Wybrzeżu. Trudno też byłoby mówić o monumentalizmie nowohuckiej "Orestei". Daleka droga wiedzie tragedię grecką z amfiteatrów na paręnaście tysięcy widzów do małych scen naszych teatrów. Na luksus wielotysięcznej widowni mogą sobie pozwolić w naturalnych warunkach Epidauros, czasem Avignon i Dubrownik. Polski dramat romantyczny także wyraźnie poddaje się tendencji - jeśli tak można powiedzieć - demonumentalizującej. Płyną z tego dość określone wnioski dla teatru, a przede wszystkim dla aktorstwa. Wnioski, które zostały w pełni zrealizowane w tak "aktorskim" przedstawieniu, jak "Brytanik" Racine'a. Tylko aktorzy mogą uczynić pasjonującym niełatwo docierający dziś do widza dramat poetycki.