Masłowska bezmięsna
Przy lekturze powieści i sztuk Doroty Masłowskiej historia na ogół się powtarza. Choćby nawet w trakcie lektury na to i owo się narzekało, koniec końców językowy żywioł wciąga, malownicze kulfony stylistyczne i trafne, karykaturalne formuły czepiają się pamięci jak rzepy i rezonują w niespodziewanie wielu okolicznościach - tak że wkrótce, mimo woli, zaczyna się mówić Masłowską. Na wysokokalorycznej językowej pożywce bujnie wyrastają u niej wizerunki statystycznych Polaków różnej maści i obrazy ich rodzimych środowisk, półświatków i światków. Wizerunki i obrazy bezlitośnie dosadne, przerysowane do śmieszności i obrzydliwości. Rzeczywistość wzbiera u Masłowskiej kompulsywnie i wylewa się falami repulsji.
Z napisaną w zeszłym roku na zamówienie TR Warszawa i berlińskiej Schaubuhne am Lehniner Platz sztuką dzieje się podobnie. Ten sam językowy żywioł, zaraźliwy styl. Ten sam werystyczny konkret połączony z karykaturalnym skrótem. Ta sama repulsywna dynamika.
Akcja nie wykracza poza jednopokojowe mieszkanie w "wielokondygnacyjnym budynku ludzkim w Warszawie". W tej zasyfiałej dziurze, pełnej chomikowanych opakowań i resztek jedzenia, których szkoda wyrzucić, gnieżdżą się trzy jej mieszkanki - żyjąca czasem przedwojennym babcia inwalidka, zaharowana, znijaczała matka i ruchliwa, do bólu bezwzględna córeczka, oraz przesiadująca z nimi monstrualnie gruba sąsiadka. Ten sam pokój po transformacji w stylu Ikeowym zaludniają postacie z artystycznego czy celebryckiego półświatka. We wnętrzu gęsto od ludzkich miazmatów: niemoty, pretensjonalności, senty- i resentymentów, materialnego i mentalnego ubóstwa w różnych odmianach. Zderzają się w nim i próbują się skomunikować krążące po odległych orbitach reprezentantki trzech pokoleń. Oglądają się wzajem - na swój sposób żywiąc się jedno drugim - dwa jeszcze dalej od siebie orbitujące środowiska ludzi "zwykłych" i "medialnych". Wojenne wspomnienia mieszają się z utyskującym domowym ględzeniem, świdrującymi komentarzami Małej Metalowej Dziewczynki, tekstami reklamowych folderów, bredzeniem telewizyjnej prezenterki i aktora, bełkotem niespełnionego reżysera, który obszernie opowiada o swoim, niezrealizowanym co prawda, ale rewelacyjnym filmie "Koń, który jeździł konno". Wybuchową mieszankę uzupełnia słodki głos spikera z ultrapatriotycznego radia. Wybuchową tak bardzo, że w końcu wszystko wylatuje w powietrze, jak kamienica ze wspomnień babci. Na gruzach zaś pozostają pytania o międzypokoleniowe i międzyśrodowiskowe relacje, o polską pokawałkowaną tożsamość. Przedstawienie Grzegorza Jarzyny jest zaskakująco subtelne i piękne wizualnie. Oczyszczone z opisanego w didaskaliach sztuki brudu i syfu. Pozbawione repulsywnych skurczów. Toczy się w rytmach zmian barwnego, nasyconego światła. Z niewielką liczbą rekwizytów, które tu i ówdzie zastąpione zostają oszczędnymi, komputerowymi animacjami. Wszystko ładne. Na poły realne, na poły pikselowe. Nawet wózek inwalidzki ładny, nowoczesny, na napęd elektryczny. Pozostaje kołtuństwo i pokraczność mentalna i językowa. Estetycznie wysmakowana i jakby laboratoryjnie nieważka przestrzeń raczej przeczy zagęszczonej atmosferze ludzkiej ciasnoty. Oddziela od siebie postacie, miast kisić je we wspólnej egzystencji. Materialna energia sztuki musi się zatem zgromadzić w aktorach i samym języku. Siła języka Masłowskiej nie zawsze przechodzi tę próbę. W dookolnej abstrakcji chwilami wytraca on impet, nie trafia w cel, nie może uzyskać odpowiedniej, przytłaczającej masy. Podobnie dzieje się z aktorstwem. Połączenie niezbędnej rodzajowości i krwistości ze schematem i abstraktem wychodzi raz bladziej, raz bardziej rumiano. Mała Metalowa Dziewczynka (Aleksandra Popławska) nieco gubi swoją kanciastość, brakuje jej czasem mocy rażenia. Pełnokrwiście i żywiołowo wypada Bożena (Maria Maj). Danuta Szaflarska w roli Osowiałej Staruszki Na Wózku Inwalidzkim swoją ruchliwością i nadzwyczaj żywą obecnością dalece wykracza poza postać sztuki, tworząc nową jakość.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej estetyce znacznie lepiej ma się wątek "gwiazdorski". I że ów wątek bardziej fascynuje i bawi samego Jarzynę. Mocniej mu działa na nerwy i wyobraźnię. Bardziej też pasuje do jego obecnej stylistyki, do tego typu hipnotycznego obrazowania, starannie wypracowanego w spektaklu T.E.O.R.E.M.A.T.. od którego artysta nie chce chyba (i nie potrzebuje) odchodzić, tylko dalej wypróbowuje i modyfikuje go na innym materiale. Tu aktorzy są w swoim żywiole. Nabierają wiatru w żagle. Mężczyzna (Adam Woronowicz) - reżyser aktualnie na fali - w całej gamie dygotów i histerii namolnie opowiada treść głęboko i afirmatywnie zaangażowanego społecznie filmu, nad którym właśnie pracuje. Wystylizowana przebojowa prezenterka w wystudiowanych pozach przeprowadza interviews. Aktor w swobodnym wywiadzie rzece opowiada o swoim prywatnym życiu. Swoje wielkie pięć minut ma też świeżo upieczona gwiazdka Monika (Katarzyna Warnke) - bohaterka filmu - kiedy znieruchomiała w kadrze niewidocznej kamery, z granicznym namysłem, najgłębszą, na jaką ją stać, świadomością i seksapilem opowiada o zawartości swojej torebki, ciężkiej pracy gwiazdy i niechcianym polskim pochodzeniu. Owe pięć minut pełnego napięcia zawieszenia, w których z precyzyjną rozkoszą, w zwolnionym tempie smakuje się papkę tabloidowych bredni i w których jak w pigułce zawiera się esencja medialnej hipnozy, medialnego uwodzenia, to bodaj jeden z mocniejszych fragmentów przedstawienia.
Na fali emocji związanych ze śledzeniem życia gwiazd i z lanserskim zamętem wokół Mężczyzny, który do swojego wszechogarniającego scenariusza zdążył tymczasem wtłoczyć nasze cztery szare bohaterki, docieramy do eksplozywnego finału. Coś wybucha. Czas się w wraca. Ściany pokoju znikają pod filmowymi obrazami bombardowania Warszawy. Mała Metalowa Dziewczynka zostaje na zgliszczach. Próbuje złożyć w całość - babcię, rzeczywistość. W końcu woła coraz rozpaczliwiej "Chleba! Chleba!". W tekście sztuki Mężczyzna-reżyser komentuje to ironicznie: "Chleba! - woła w ostatniej scenie dziewczynka, konając na hałdzie gruzu. Widz przeżywa wzruszenie i refleksję nad czasami pokoju, w których wojna i głód mają akurat miejsce w innych krajach". Swoje złośliwe trzy grosze dorzucają też inne postacie, skutecznie zagadując ewentualny patos tej sceny. W przedstawieniu reżyser Jarzyna nie dał im dojść do głosu. Pozostawił krzyk Dziewczynki bez komentarzy.