Artykuły

Makbet Kleczewskiej i Jarzyny

"Makbet" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu i "2007: Macbeth" w reż. Grzegorza Jarzyny w TR Warszawa. Pisze Jacek Kopciński w Teatrze.

"Makbet" [na zdjęciu] Mai Kleczewskiej to przedstawienie dobrze skonstruowane i ciekawie zagrane, urzekające scenograficznie, wartkie. Zastanawiam się jednak, dlaczego ta młoda reżyserka tak mało ufa Szekspirowi?

Kleczewska całymi garściami czerpie z pomysłów teatralnej awangardy początku naszego wieku. Z upodobaniem zamienia np. swój teatr w nie-teatr, a dokładniej: w klubową estradkę, na której kolorowi (kolorowe?) dróg queens naśladują występy gwiazd disco wieku ubiegłego. W jej Makbecie grupę tę tworzy trzech aktorów udających transwestytów, a grających szekspirowskie wiedźmy. W tragedii Szekspira zjawiają się one w trzeciej scenie pierwszego aktu, by oddać cześć przyszłemu królowi i zniknąć we mgle niczym na chwilę zmaterializowane duchy zła. W spektaklu Kleczewskiej niemal stale towarzyszą głównym postaciom dramatu, klejąc się do mężczyzn i wyśpiewując przeboje czarnych wokalistów z Ameryki. Zło traci więc w przedstawieniu z Opola swój metafizyczny wymiar, wiedźmy zaś nie kuszą obietnicą władzy i bezkarności, ale perwersją.

Trzy kolorowe figury wiedźm mogą być od biedy traktowane jako zabawna aluzja do teatru elżbietańskiego, w którym role kobiet grali mężczyźni (fakt ten w dramatach Szekspira staje się niekiedy źródłem dowcipów i językowych dwuznaczności o homoseksualnym podłożu). Zdaje się jednak, że chodzi o coś zupełnie innego. Jak wiadomo, drag queens stali się (stały się?) w świecie pop-kultury telewizyjną ikoną seksualnej transgresji i jednym ze znaków rewolucji w nowoczesnym pojmowaniu ludzkiej płci (odtąd ma być ona traktowana jako kulturowy konstrukt i np. na życzenie modyfikowana). Ci umalowani mężczyźni w kolorowych perukach na głowie odgrywają więc w przedstawieniu Kleczewskiej rolę całkiem poważną, mimo iż swoim tandetnym wyglądem przypominają tanie dziwki, a zachowują się jak klauni. Znak za znak: z Makbeta Kleczewskiej znika spersonifikowane na chwilę zło, pojawia się natomiast najnowsza odmiana filozoficznego relatywizmu. Nie twierdzę, że młoda reżyserka głosi ją w swoim przedstawieniu. Niewykluczone nawet, że widok tych trzech żałosnych "księżniczek" budzi w niej myśl o degeneracji współczesnego świata. Pewne jest jednak, że to, co o człowieku ma nam do powiedzenia sam Szekspir interesuje ją mniej niż to, co objawia nam okładka "lajfstajlowego" pisma.

Jaką rolę w teatralnym "projekcie" Kleczewskiej odgrywa autor "Makbeta"? Po pierwsze: za darmo dostarcza jej świetnej fabuły, scenariusza i kwestii dialogowych (rzecz jasna mocno wyretuszowanych). Po drugie: bez szemrania zgadza się patronować modnym trendom intelektualnym i obyczajowym naszej epoki. Po trzecie wreszcie, bez mrugnięcia znosi bolesny proceder amputacji dwóch najważniejszych idei, na których oparł swoją dramaturgię. Pierwsza z nich mówi nam o istnieniu niezmiennej natury człowieka, druga o obecności w ludzkim świecie transcendentnego dobra i takiegoż zła (czyli Boga i szatana). Bez nich autor Makbeta przestaje być sobą i przypomina człowieka z wyciętym fragmentem mózgu. Wielu już reżyserów zgotowało Szekspirowi podobny los żywej kukły, która mówi i czyni to, co każą jej inni, wyposażeni we własną wizję świata i koncepcję człowieczeństwa. Nie ufając Szekspirowi, Kleczewska nie jest więc nawet oryginalna.

Dajmy jednak spokój tym nieszczęsnym wiedźmom i spójrzmy na samego Makbeta. Bohater przedstawienia Kleczewskiej żyje w rodzinie mafiosów, jest jedną z ważniejszych osób klanu. Obok siebie ma piękną, ale pogrążoną w depresji żonę gangstera, która nie potrafi poradzić sobie z sytuacją i z jednej ostateczności (życie pustej lalki) popada ostatecznie w drugą (życie władczej kobiety). Osoby z otoczenia Makbeta to różne typy nowoczesnych "rycerzy" szemranego biznesu (narkotyki, prostytucja). Są niedojrzali, agresywni i władczy, hodują opalone ciała, zaliczają panienki i nie rozstają się z pistoletem. Kręcący się wokół nich transwestyci to zarazem chłopcy do bicia i spełnienie perwersyjnych marzeń (czasem także znak skrywanych słabości gangsterów). Ci wspaniali mężczyźni zabijają z żądzy i strachu, a są w tym bezwzględni, co Kleczewska pokazała dosadnie, aranżując ostre sceny mordu i gwałtu (z odrobiną czarnego humoru rodem z Mechanicznej pomarańczy - mordercy dzieci noszą w jej spektaklu maski Myszki Miki).

Ojcem chrzestnym mafii i mózgiem tego świata jest oczywiście Duncan, o którym Makbet nie będzie mógł powiedzieć, że "panuje z tak wielką łagodnością" i że "cnoty jego jak anioły". Chyba że ironicznie! Otóż to: w świecie stworzonym przez Szekspira rycerze, choć biorą udział w krwawych wojnach, wiedzą, czym jest honor, litość, lojalność, a odejście od tych cnót wtrąca ich do piekła zbrodni. Duncan jest władcą dobrym, choć bezwzględnym w wymierzaniu sprawiedliwości zdrajcom. Właśnie dlatego jego zabójstwo demoluje ład moralny Makbeta i prowadzi go do upadku. Omamiony myślą o wielkości, bohater Szekspira świadomie narusza etyczny porządek, a likwidując kolejnych rywali, działa tak, jakby wierzył, że może stać się samym Bogiem i w efekcie uniknąć kary niebios. Ale nie ma dla niego ratunku.

Tak jest w świecie Szekspira. W nowoczesnym świecie transwestytów i gangsterów porządek etyczny nie istnieje, walka o władzę, przyjemności i szmal odbywa się w aksjologicznej próżni, przez co tragedia Makbeta - taka, jak

zbudował ją Szekspir - w ogóle nie może zaistnieć. A jednak zostaje przedstawiona, tylko że zebrani na scenie aktorzy recytują w istocie cudze życie. To osobliwe, iście Gombrowiczowskie zjawisko wywołuje poczucie wszechogarniającej obcości, która ostatecznie stawia pod znakiem zapytania wysiłki samej reżyserki. Może dlatego Kleczewska, wiedziona jakaś wewnętrzną intuicją naprawdę zdolnej artystki, tak często zamienia swoje przedstawienie w estradowy występ? Słuchając kolejnego przeboju w wykonaniu umalowanych mężczyzn, pomyślałem, że jeżeli nasz świat nie dorasta do dramatów Szekspira lub też tak ostentacyjnie zaprzecza zapisanym w nich prawdom, to może lepiej ich nie wystawiać? Kubrick sięgnął po prozę Burgessa - młodzi polscy reżyserzy mierzą wyżej.

Grzegorz Jarzyna pokazał Makbeta w pustej hali fabrycznej, tworząc widowisko niemożliwe do zrealizowania w teatrze. Betonowe ściany i podłoga pozwoliły mu rozniecić prawdziwy pożar, akustyka pomieszczenia nadała pozorowanym wystrzałom i wybuchom moc prawdziwej wojny, dźwięk lądującego śmigłowca wbijał w metalowy fotelik. Było groźnie... Jarzyna nie tylko pokazał atak komandosów, pozwolił także odczuć jego grozę. Zgoda, pierwszy kwadrans jego przedstawienia przywodził na myśl sceny z filmów wojennych, a brak dystansu reżysera wobec ich widowiskowego realizmu mógł razić. Jednak wybór takiej właśnie konwencji wynikał z logiki całego widowiska. Myślę, że wśród surowych, betonowych ścian zgrzytem byłaby właśnie wojna symboliczna. Kiedy stawia się na realizm przekazu, ważna jest prawda i sugestywność. Trzeba przyznać, że w robocie Jarzyny nie było najmniejszej tandety. Każdy element jego wojennej sekwencji jest tu dopracowany i współtworzy całość przekonującą nawet dla tych, którzy nie przepadają za takimi obrazami.

Jarzyna przenosi tragedię Szekspira w realia amerykańskiej wojny w Iraku czy Afganistanie, istotnie ingerując w tekst (dopisane sceny i sekwencje dialogów), ale nie niszcząc filozoficznej tkanki dzieła. Inaczej niż Kleczewska, właśnie u Szekspira zdaje się szukać odpowiedzi na fundamentalne pytania. W jego teatralnej opowieści generał armii królewskiej ani na chwilę nie zamienia się w gangstera, nadal jest świetnym, odważnym żołnierzem, który zna pojęcie honoru, ale - kuszony i wystawiany na próbę - traci rozeznanie w tym, co dobre, a co złe. Witamy więc w piekle! Jego kształt Jarzyna przerysował z filmów Davida Lyncha (zwłaszcza Lady Macbeth - dziwna paniusia z kokiem na głowie, w obcisłej spódniczce z nieodłączną torebką w ręku - przypomina bohaterki Miasteczka Twin Peaks). W betonowej hali reżyser dysponował nie jedną, a pięcioma "scenami" i wykorzystał je na sposób filmowy, tworząc symultaniczne widowisko narastającej grozy. Owszem, kolejne sekwencje jego Macbetha przywodzą na myśl "Blue Velvet" czy "Zagubioną autostradę", ale robią niesamowite wrażenie. Choćby niezwykła scena śmierci królowej, w której Aleksandra Konieczna powoli w kompletnej ciszy zawiązuje sobie prześcieradło wokół szyi, a potem wiesza się w dziwnej pozycji sztywno (i poziomo!) wyciągniętej lalki. Samobójczyni przez cały czas towarzyszy czarna, karłowata postać demona. Dawno nie widziałem czegoś tak wstrząsającego! Mimo oddalenia, za sprawą czułych mikroportów, słyszymy także każdy oddech bohaterów tego atakującego wszystkie zmysły widowiska. Tak, Jarzyna postanowił zabrać nas do piekła i nie cofnął się nawet przed procederem urzynania głów...

Choć taka dosłowność w teatrze zawsze ociera się o kicz, doceniam męski spektakl Jarzyny. Ciekawi mnie jednak, dlaczego jego przedstawienie jest aż tak bardzo filmowe? Czy dotyk metafizycznego zła można dziś odczuć tylko w kinie? A może nie o złu opowiada reżyser, a tylko o wypełnionej po brzegi jego obrazami wyobraźni współczesnego widza? jeśli tak, szereg nieufnych realizatorów Szekspira wydłużyłby się o jeszcze jednego artystę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji