Mroczny portret obudzonych upiorów
Jedna dłoń trzyma tamburek, w drugiej pracowicie miga igła ze szmaragdową nitką. Ferdynand VII, król Hiszpanii (Jerzy Trela), gawędzi ze swym zausznikiem. Jaka piękna zieleń, chwali Calomarde, haftowanie to taka sama sztuka, jak malowanie. Spoglądają przez lunetę w kierunku domu niepokornego, głuchego starca. Zieleń jest piękna, ale i złowieszcza. W Zielonej Księdze zapisuje się nazwiska kacerzy. Być może znajdzie się w niej malarz Goya - liberał, który nie chce ukorzyć się przed antyreformatorskim monarchą.
W Domu Głuchego dominują ugry, ochra i czerń. Na ścianach wielkiej jadalni freski, zwane czarnymi obrazami. Ohydny Saturn pożerający człowieczą figurkę, Judyta z głową Holofernesa, rozchichotane wiedźmy, podglądające scenę masturbacji. Okrucieństwo, wynaturzenie, stłumione popędy. W dwojaki sposób osaczony malarz - z jednej strony przez kalectwo i chorobę, z drugiej przez amoralnych, grających nie fair przeciwników politycznych - chce jednak żyć, kochać i tworzyć. W Madrycie pozostało mu tylko dwóch przyjaciół - doktor (Tadeusz Huk) i ksiądz (Jerzy Radziwiłowicz).
Na zewnątrz panuje atmosfera osaczenia, zaciska się pętla szykan i prześladowań. W przeddzień Wigilii 1823 Goya (Zbigniew Zapasiewicz), przebrany w kostium kacerza, jest świadkiem gwałtu żołdaków na Leokadii (Gabriela Kownacka). W inscenizacji Piotra Mikuckiego zbiry mają postać nietoperzy i kotów, jak poczwary na słynnym rysunku "El sueno de la razon produce monstruos". To ostatni dzwonek, właściwie dzwon na trwogę. By ujść z życiem, stary mistrz musi błagać królewskiego prześladowcę o pozwolenia na wyjazd do Francji. Osamotnienie w kraju zmieni się w kompletną izolację emigracji. Ciężko oglądać tę przeładowaną dialogiem sztukę, która nieubłaganie, jak walec zmierza do niemiłej puenty. Sztukę o wyjątkowo mrocznym klimacie, napisaną przez człowieka, którego frankiści przez osiem miesięcy trzymali w celi śmierci, a prawie siedem lat w więzieniu. Niewytrwałych znudzi ona i znuży. A jednak warto ją obejrzeć, a potem - pomyśleć.
Goya - sam wolnomyśliciel oświecony - kochał alegorie. I jako alegorię można potraktować sceny z jego życia, na których oparł swą sztukę Vallejo. Oto stoi przed nami człowiek rozgoryczony, przegrany, kaleki. Ale wciąż zbuntowany, do końca nie złamany. Jego przeciwnicy nie znają słowa: tolerancja. Gdy kogoś osaczą, rzucają mu się do gardła jak buldog, żeby zadusić, zagryźć na śmierć.
"Błogosławiony kraj, w którym przestępcy są inkwizytorami" - mówi Goya z ironią. Warto to zapamiętać.