Żart sceniczny
ODKRYCIE Georga Büchnera przez nasze sceny nastąpiło niedawno i jego "Woyzeck" spopularyzowany został nie tylko przez teatry dramatyczne, ale także stał się tematem dla słynnego Teatru Pantomimy z Wrocławia. Nie zaryzykowano co prawda wystawienia "Śmierci Dantona" - drugiej, poprzedzającej "Woyzecka" sztuki Büchnera, która jest chyba najciekawszym, choć najbardziej dyskusyjnym utworem spośród jego nielicznych dzieł. Natomiast żart sceniczny, miłosna komedia omyłek, "Leonce i Lena" po raz drugi, tym razem w stolicy, pojawiła się na naszych scenach.
Ta sztuka o nikłej fabule, pisana pod wrażeniem ukochanej kobiety, choć uboga w miłosne epizody jest właściwie dla autora pretekstem dla społecznych i filozoficznych porównań. I one są chyba zasadniczym powodem, dla którego podjęto się dość ryzykownego eksperymentu unowocześnienia Büchnera, wychodząc od tkwiących w tej sztuce myśli i sentencji, bardzo bliskich niektórym nurtom współczesnej dramaturgii światowej. Sceptycyzm Büchnera wyraża się nie tylko w ironicznym i satyrycznym traktowaniu rzeczywistości małych państewek niemieckich wraz z ich kieszonkowymi tyranami. Dotyczy on przypadkowości losów ludzkich, a przynajmniej wyrażenia tej przypadkowości. Tytułowi bohaterowie sztuki uciekają od siebie, lecz tę ucieczkę i spotkanie należy traktować jako żart. Będzie to jednak żart filozoficzny, przynajmniej w potocznym znaczeniu tego słowa. Autor konfrontuje jedynie pewne postawy, nie opowiadając się za żadną z nich, choć sympatie jego są raczej po stronie realizmu. Dlatego najbardziej interesującą i najbardziej określoną postacią w tej sztuce jest nie zbuntowany i mętny, niegrzeczny kronprinz Leonce ani mimozowata Lena, tylko kochający konkret błazen Valerio.
"Leonce i Lena" to sztuka, która sentymentalny temat wybrała dla rozprawy z sentymentalizmem, a pseudo-filozoficzne dywagacje na temat sensu życia - dla wyśmiania bełkotliwej filozofii wyrażającej się nie tylko w mamrotaniu sklerotycznego króla, lecz i gniewnych pozach królewicza. Co to ma jednak wspólnego z nowoczesnością, której pilnie szuka się w sztukach Buchnera. Tym "kontaktem" ze współczesnością jest dominujący w tej sztuce sceptycyzm, ale sceptycyzm wobec postaw bohaterów, a nie wobec rzeczywistości dotykalnej, pozornie przynajmniej sprawdzalnej. Ponieważ jednak najlepszym (przynajmniej tak się często wydaje) sposobem na uwspółcześnienie jest wyrwanie się z rzeczywistości czasu, który sztukę narodził, reżyser Wanda Laskowska i scenograf Jerzy Szajna wprowadzili nas w surrealistyczne krajobrazy, wśród których błąkają się postacie z pogranicza snu i groteski - niepokojące, ale jeszcze nie groźne. To jest doskonałe tło dla filozoficznego sporu księcia i błazna, którego słuchamy bez zdziwienia, bowiem wiemy, choćby i z dzieciństwa, że błaznowie mają rację, a książąt od znudzenia się na śmierć ratuje miłość. Niestety, chwilami nie miał nas kto wyratować z nudy tak sugestywnie przekazywanej widowni przez Edmunda Fettinga, który zbyt wiele z tej roli księcia Leonce wziął na serio. Ponieważ zaś Elżbieta Czyżewska przyłączyła swoją Lenę do orszaku bardzo interesująco ubranych i ucharakteryzowanych marionetek, jedynym żywym człowiekiem pozostaje w tym towarzystwie błazen. I jest to chyba najciekawsza rola w przedstawieniu, pomijając interesujące, ale bądź co bądź drugoplanowe postacie, do których trzeba zaliczyć Króla - Aleksandra Dzwonkowskiego. Valerio - Wojciecha Pokory reprezentuje inteligencję człowieka chodzącego po ziemi, sceptyka raczej typu russelowskiego niż wolteriańskiego. Mocno stoi na ziemi, choć jego funkcja każe stawać mu czasem na głowie. I jeśli nam się wydawać może, że chwilami na głowie postawiono cały zamiar autorski, to przypomnimy sobie Valerio - Wojciecha Pokory. Wszystko zjawi się na swoim miejscu.
Doskonale odczuł reżyser dramaturgiczną technikę Büchnera. Ciąg zmieniających się techniką filmową obrazów jest jej podstawą. Właściwym żywiołem, w którym poruszają się bohaterowie tej filozoficzno-miłosnej komedii, jest czas. Wydaje się, że rozprawiają, rządzą i kochają się "w biegu". Nawet gdy układają się do snu czynią to tak niewygodnie na potężnych głazach, że zadajemy sobie pytanie, czy wytrzymają w sennym bezruchu dłużej niż minutę i oczekujemy, kiedy zaczną balansować dla utrzymania równowagi. Być może, że jedynym momentem trwałym jest wzruszająca chwila, w której młodzi kochankowie podają sobie ręce. Ale potem znów zadajemy sobie pytanie, na czym polega wielki paradoks tego przedstawienia, które udowadnia jednocześnie, że "wszystko płynie" i że "nic nowego pod słońcem".