Koszmar wojny
Na 800-lecie Gminy Żydowskiej we Wrocławiu Gabriel Gietzky przypomniał wrocławianom, jak wyglądała estetyka teatru rapsodycznego w latach 70. ubiegłego wieku
"Morderstwo" Hanoha Levina: niezwykłe miejsce - wrocławska synagoga, niezwykły spektakl - forma antycznej tragedii wpisana w realia znane nam z dzienników. Palestyński ojciec traci syna. Nie ma winnych, jest zbieg okoliczności. Oprawcami są izraelscy komandosi (Robert Koszucki, Borys Błaut). Okrutni, bo nie ogarniają refleksją własnego okrucieństwa. Właściwie zabijają dla zabawy. Grając w kule, zadają Chłopcu (Łukasz Dziemidok) cios za każde nieudane trafienie. To czytelna metafora ślepej furii losu. Tylko że w spektaklu Gietzky'ego nie ma żadnej furii. Postacie jakby ugrzęzły w złym śnie - w bezruchu. W sterylnej przestrzeni artyści raczej wyglądają, niż grają. Raczej deklamują, niż mówią. Raczej wyrażają poglądy autora, niż przeistaczają się w postacie. Te poetyckie przezrocza być może wpisują się w tradycje literackich lamentów z czasów PRL-u, jednak wydały mi się niezbyt poruszające jako diagnoza zła w człowieku.
Bo "Morderstwo" Hanoha Levina w oprawie artystów teatru k2 tworzą dwie teatralne anegdoty. Pierwsza z nich toczy się w półkolu plansz-dekoracji przypominających tło scenicznych zdarzeń w inscenizacjach poetyckich Teatru Telewizji sprzed lat. I kolekcja symboli: czerwone wstążeczki w scenie męki zamiast strużek krwi, przepaska na biodrach ofiary zamiast bielizny, swoiste ukrzyżowanie ciała na podłodze. Gietzky spróbował odrealnić zdarzenia, których tłem jest zakatowanie chłopca przez żołdaków. Spróbował ułożyć teatralny tren o piekle pamięci, bezwzględności zemsty, nierozumności śmierci.
Anegdota druga - jak senny koszmar - zaledwie przebija się przez inscenizacyjny patos. To życie dybuka Chłopca błąkającego się w tle zdarzeń. Upiór sporo rozmawia o seksie. Kiedy jednak ujawnił się w banalnym świecie podglądactwa, pracy murarzy na rusztowaniach, seksualnego pożądania gospodyń domowych, trochę pogubiłem się w ułożonym przez reżysera w pokazie slajdów-scenek. Ładne obrazki okazały się wrogiem prawdy. Być może dlatego, że cierpienie ofiary w zaświatach jest opowiadane wśród tych samych plansz co realność. Nie mówię, że to złe, lecz że mało prawdopodobne. Życie przywołuje zło niczym zmorę, do której nie chce przyznać się żaden z żołnierzyków. - Mam osiemnaście lat, niczego nie zaznałam - powiada panna młoda (wdzięczna postać w interpretacji Pauliny Kaminiarz), która była wśród oprawców, a teraz patrzy, na sekundę przed własną śmiercią, na krążącą wokół jej krtani dłoń Ojca (Bogusław Kierc). - Oko za oko - odpowiada podniecony starzec. Wrażenie biblijnej sprawiedliwości pryska, gdy ten sam bohater minutę później wyda się zwykłym podglądaczem, wspinającym się na rusztowania, buszującym w ogrodach, aby podglądać spragnione seksu kobiety. - Wszyscy jesteśmy ubrudzeni, nie ma sprawiedliwych - podpowiada spektakl Gietzky'ego. To zbyt łatwa puenta. Wiem, że seks kaleczy, ale jest jeszcze parę innych problemów do obgadania.