Artykuły

Nie spełniamy marzeń

- Kiedyś pierwszy rok nie mógł wejść na scenę, a teraz zdarza się, że to "mistrz" stoi za studentem w trzecim rzędzie - o aktorstwie bez dyplomu, pokoleniowej zmianie i edukacyjnym ideale z Markiem Kaczanowskim, dyrektorem Państwowego Studium Wokalno-Aktorskiego w Gdyni, rozmawia Piotr Sobierski w kwartalniku Bliza.

Państwowe Studium Wokalno-Aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni to najstarsza i najbardziej zasłużona szkoła musicalowa w Polsce. W czym tkwi jej sukces? Marek Kaczanowski: Jestem absolwentem oraz od dwudziestu lat pracownikiem studium, mogę więc oceniać ją z dwóch stron. Moim zdaniem to nadal najlepsza szkoła aktorska przygotowująca do pracy w teatrze muzycznym. Przez możliwość praktyki scenicznej i obserwowania swoich mistrzów daje dobre przygotowanie do życia w teatrze.

"Muszą tańczyć, śpiewać, recytować" - mawiała Danuta Baduszkowa, założycielka szkoły. To aktualny profil absolwenta studium?

- Przede wszystkim muszą być wszechstronnie przygotowani do pracy na scenie. Dzisiaj to szczególnie trudne - rynek ma wobec aktorów inne oczekiwania. Musicale pisane są w zupełnie nowy sposób, śpiewanie wykracza poza klasykę, dalekie jest od opery i operetki, która dominowała przez kilka dekad. Materiał muzyczny stał się bardziej rockowy i niekiedy trudno jest wydobyć z młodych ludzi możliwość tak wszechstronnego śpiewania. Najmniejsze zmiany zaszły w sferze aktorskiej, chociaż tu mamy kłopot ze złymi wzorcami, z którymi kandydaci przychodzą do szkoły. Wiele osób uczy się aktorstwa na serialach, a w dodatku ma problemy z dykcją. Wszystko to wymaga nowych umiejętności od przyszłych aktorów oraz zmian w systemie edukacji.

Ostatecznie udaje się osiągnąć ideał?

- Na pewno staramy się być, jak najbliżej tego ideału. Nie ma jednak co ukrywać - istnieje ogromna konkurencja, powstały nowe szkoły oraz wydziały, np. na akademiach muzycznych. Na egzaminy wstępne trafia do nas przerzedzony materiał ludzki. Nie zawsze jest on taki, jakbyśmy oczekiwali. Szkoła powinna trwać i chociaż nie zawsze opuszczają nasze mury gwiazdy, to z pewnością zawsze są to dobrzy rzemieślnicy, którzy potrafią odnaleźć się w świecie teatru.

Po czterech latach nauki absolwenci wychodzą ze szkoły z dyplomem bez tytułu magistra. Tytułu, który dzisiaj może mieć praktycznie każdy. To chyba wasz największy kompleks?

- Jesteśmy studium policealnym i niestety nie mamy uprawnień aby przyznać chociażby licencjat. Aktorzy czują się przez to nieco słabsi od swoich kolegów z uczelni teatralnych. Nie sądzę jednak, aby mieli ku temu powody. Problem pojawia się, gdy ktoś rezygnuje z zawodu, nie dostaje etatu w teatrze. Nie można się więc dziwić, że każdy chce mieć zabezpieczenie na przyszłość.

Czy aktorowi jest on do czegokolwiek potrzebny?

- Myślę, że nie ma żadnego znaczenia. Na castingu nikt nie pyta o dyplom, może czasami w kolejnym etapie rozmowy. Na początku liczy się to, co pokaże się przed komisją i reżyserem. Jeżeli gdzieś pojawia się kwestia dyplomu, to podczas rozmów na korytarzu i wtedy mogą pojawić się kompleksy. Zdarzają się nawet przypadki dyskryminacji. Nie raz słyszałem od naszych absolwentów, że w teatrach dramatycznych są aktorami drugiej kategorii. Oczywiście do czasu, gdy trzeba coś zaśpiewać, wówczas od razu przesuwani są do pierwszego rzędu.

Zmiany w studium to próba wyjścia naprzeciw ich oczekiwaniom?

- W tej chwili szkoła przechodzi kilka zmian, nie wszystkie z naszej inicjatywy. Takich szkół jak my jest w kraju kilka, między innymi w Gliwicach i w Olsztynie, ale każda z nich działała dotychczas na innych zasadach. Ministerstwo postanowiło zaprowadzić porządek i ustaliło czas nauki na okres trzech lat, kosztem naszych dwóch semestrów. Walczymy o przywrócenie jednego z nich, który poświęcony byłby na przygotowanie dyplomu. Nie wyobrażam sobie, aby studenci pozbawieni zostali tak ważnego podsumowania nauki. To dla nich szansa na szerokie zaprezentowanie swoich możliwości.

Jest też współpraca z Uniwersytetem Gdańskim.

- Pomysłodawcą tej idei był Maciej Korwin (zmarły przed dwoma laty dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni - przyp. P. S.). W ten sposób chciał podnieść prestiż szkoły oraz umożliwić studentom zdobycie tytułu magistra. Najpierw próbowano jednak połączyć się z Akademią Muzyczną w Gdańsku, ale nic z tego nie wyszło. Powstał tam oddzielny wydział musicalowy. Ostatecznie porozumienie podpisano z Uniwersytetem, który otworzył wydział sceniczno-menadżerski pod batutą profesora Jerzego Limona. Studium nie zostało jednak włączone w struktury uczelni, a jedynie ułatwiło w ten sposób zdobycie upragnionego tytułu. Nasi studenci mogą uczestniczyć w zajęciach teoretycznych i językowych, w studium z kolei mają zajęcia praktyczne. Warunkiem przyjęcia na ten kierunek jest zdanie egzaminów do studium, a więc trzeba posiadać predyspozycje sceniczne. Finalnie można otrzymać dwa dyplomy - studium oraz uczelni wyższej.

Zawód aktora to jednak nie tylko uczelnia, ale i kontakt z mistrzami sceny. Czy dzisiaj są oni nadal autorytetem dla młodego pokolenia adeptów?

- Wywodzę się z rodziny artystycznej, szacunek do sceny i aktora wyniosłem z domu. Podobne podejście mieli moi koledzy z roku. Pamiętam, jak podziwialiśmy naszych mistrzów, starszych kolegów. Ich praca naprawdę budziła w nas ogromny szacunek. Kiedyś pierwszy rok nie mógł wejść na scenę, a teraz zdarza się, że to "mistrz" stoi za studentem w trzecim rzędzie. Poza tym młodzież jest dzisiaj bardziej otwarta, roszczeniowa i mniej pokorna. Zarówno w dobrym, jak i złym tego słowa znaczeniu. Myślę też, że koledzy aktorzy sami jednak dopuścili do zmiany zwyczajów. Nastąpiła zbytnia integracja aktorów ze studentami, co nie zawsze ma dobre konsekwencje.

Czy w czasach zdominowanych przez showbiznes i szybkie telewizyjne kariery, dla przyszłego aktora szkoła ma jakiekolwiek znaczenie?

- Trudne pytanie... Castingi są dzisiaj otwarte dla każdego i obojętnie, czy skończyło się szkołę aktorską czy nie, można walczyć o rolę. Z pewnością szkoła może pomóc rozbudzić wewnętrzne zdolności, ukierunkować, pokazać jak ugryźć swój talent, ale oczywiście nie zapewni realizacji marzeń. Tu jednak poza talentem potrzebna jest odrobina szczęścia. Szczególnie w dzisiejszych czasach

Nie spełniacie marzeń o byciu na scenie?

- Nikomu nie mówimy - jest świetnie, jesteś niezastąpiony. Życie weryfikuje ich możliwości. Wielu z nich spełnia marzenia już na etapie kształcenia. W większości studenci są jednak dość samokrytyczni i zdają sobie sprawę z tego co prezentują. Obserwują aktorów na scenie i widzą, że albo muszą dalej się kształcić, albo zmienić kierunek. Był okres, że sporo osób odchodziło do szkół aktorskich, co było naszą prawdziwą męką.

No właśnie, a jak wypadacie na tle konkurencji?

- Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale jednak szkoła musicalowa to zupełnie coś innego niż nasze studium. Na rynku jest obecnie wiele tego typu szkół gdzie studenci tańczą i śpiewają, ale brakuje im aktorstwa. Widać to np. na castingach, na których sporo osób ma problem z przeprowadzeniem piosenki i postaci przez własne wnętrze. My przygotowujemy kompletnego aktora teatru muzycznego, który nie tylko tańczy i śpiewa.

Doskonałym dowodem na to był zeszłoroczny europejski przegląd szkół musicalowych w Niemczech. Szkoła austriacka prezentowała poziom iście broadwayowski - równy taniec i śpiew, ale z aktorstwem było już gorzej. W Czechach dominował klasyczny śpiew, ale nic poza tym. My zaprezentowaliśmy spektakl dyplomowy "Szwoleżerowie" w reż. Grzegorza Wolfa, w którym jest śpiew, duży ruch i emocje. Ta wszechstronność to nasz znak rozpoznawczy.

A jak wypada porównanie z uczelniami teatralnymi w kraju?

- Ciężko porównywać te dwa rodzaje szkół. Wyróżnia nas na pewno to, że nasi studenci szybko trafiają na scenę. Zdarza się, że już na drugim roku grają główne role w wielkich musicalach. I na pewno na te możliwości czasowe jakie mamy, ograniczone próbami i spektaklami, są dobrze przygotowani do zawodu. Znacząca różnica dotyczy samego etapu selekcji kandydatów, do Akademii Teatralnej zgłasza się ich ponad tysiąc. Do nas niestety dużo mniej. Mamy bardzo mało panów, co jest naszą prawdziwą zmorą. Śpiewanie i tańczenie odstrasza, każdy chce być Lindą, Żebrowskim czy Zamachowskim. Wszystkim wydaje się, że aktorstwo to łatwa sprawa, a w trakcie nauki okazuje się, że to po prostu trudny kawałek chleba.

Ostatnia dekada nie przyniosła zastępu musicalowych perełek. Studium kończyło sporo rzemieślników, ale nie gwiazd. Czy nie lepiej wstrzymać rekrutację i robić nabór wtedy kiedy potrzeba, kiedy są dobrzy kandydaci?

- To byłaby sytuacja idealna, ale równoznaczna z powolną śmiercią szkoły. Wygaszenie jej na jakiś czas mogłoby spowodować brak dotacji lub jej powolne obcinanie, a dodatkowo rozbicie zespołu pedagogów. Tu pracują nie tylko aktorzy muzycznego, ale również fachowcy z zewnątrz. Na pewno trudno byłoby później zebrać ich ponownie w razie uruchomienia kolejnego rocznika. Chociaż takie właśnie były początki szkoły za czasów Danuty Baduszkowej. Po pierwszym naborze była czteroletnia przerwa. Wszystko było ściśle powiązane z życiem teatru i jego potrzebami. W dzisiejszych realiach i w obecnym modelu finansowania szkoły nie byłby to jednak dobry ruch.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji