Artykuły

"Kandyd" rozśpiewany

"Kandyd" w reż. Henryka Adamka w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Tadeusz Kijonka w Śląsku.

Drugą premierą sezonu w Teatrze Zagłębia była realizacja "Kandyda" Woltera na podstawie jego sławnej powiastki filozoficznej. Spektakl zaprezentowano na zakończenie Kongresu Kultury Zagłębia, co też rzutowało na klimat premierowego wieczoru w sobotę, 15 października z udziałem publiczności świetnie reagującej na aluzje i odniesienia do współczesności - na szczęście nie tak natrętne jak to czasami bywa. To duży walor sosnowieckiego spektaklu, który można uznać za zręczną, widowiskową adaptację sceniczną tekstu Woltera, jednego z koryfeuszy epoki.

Z ogromnego dorobku Woltera - poety, dramaturga, powieściopisarza, filozofa, historyka i publicysty, obdarzonego wyjątkowo ciętym piórem i zjadliwym temperamentem, czytelniczą żywotność zachowały właściwie tylko jego powiastki filozoficzne - forma, którą stworzył i był jej mistrzem, przekazując w formie filozoficznych alegorii swoje poglądy na świat i życic w duchu tolerancji i racjonalizmu. Spośród szeregu tytułów tego gatunku do najpopularniejszych zaliczany jest w pierwszym rzędzie właśnie "Kandyd, czyli Optymizm", rzecz z roku 1759.

Powiastka ta miała swój burzliwy epizod w Genewie (Wolter zamieszkiwał tam w latach 1755-1758), gdzie pierwodruk utworu został spalony publicznie. I tak zainscenizowany prolog otwiera sosnowiecki spektakl. W atmosferze tumultu i wrzawy na scenę wdzierają się z widowni osoby w kostiumach współczesnych bojówkarzy (spod znaku młodzieży wszechpolskiej, czy radiomaryjnej?), by dokonać aktu egzekucji "Kandyda". W płomienie stosu miotane są książki w obecności autora (Woltera z sarkazmem i filozoficznym dystansem gra Wojciech Leśniak, komentując sceniczne wydarzenia). Tak zarysowana ekspozycja, choć kojarząca się z "tu i teraz" ma jednak ponadczasowy sens. Ileż to razy w dziejach palono publicznie książki?

Po tej scenie, nawiązującej do burzliwych epizodów z życia Woltera, który nie uniknął nawet uwięzienia w Bastylii i wygnania z Francji, rozpoczyna się barwna opowieść o Kandydzie i historii jego życia: łatwowiernego poczciwca poddanego licznym dotkliwym próbom i upokarzającym doświadczeniom. Ale i w tym wyraża się przewrotność jego historii, czyli niespożytego optymizmu, skoro mimo wszystko co raz to odradza się w kolejnym miejscu i życiowej roli, byle tylko nie wyrzec się miłości Kunegundy. Ale i ona dozna wielu poniżeń i życiowych upadków z woli ślepego losu. W tym szeregu bodaj 20 scen zostaje dowiedzione, jak chciał Wolter, czym jest, bywa życie, skoro nasze intencje, uczucia i pragnienia przegrywają w zderzeniu z prawami tego świata, w którym dominuje i zwycięża zło.

Reżyser i autor adaptacji sosnowieckiego "Kandyda" (w przekładzie Tadeusza Żeleńskiego-Boya) poradził sobie z wielowątkowym tworzywem filozoficznej przypowieści komponując ciąg barwnych scen, by doprowadzić do przewrotnej konkluzji, że trzeba w życiu skupić się jedynie na tym, aby bez wielkich porywów i ambicji uprawiać własny ogródek. I ta sentencja w rozśpiewanej scenie finałowej wieńczy spektakl.

Trzeba przyznać, że Henryk Adamek znalazł na sceniczny przekaz "Kandyda" trafną i efektowną formułę przedstawienia umuzycznionego z elementami rewii. Dzięki temu nie przeciążył spektaklu filozoficznymi komentarzami przenosząc je w sekwencje wokalne. Raz po raz pojawia się refren, aby przekazać przewrotny sens zdarzeń. I tego właśnie jest w nadmiarze; są miejsca gdzie należałoby zredukować partie muzyczne, a przede wszystkim zdecydować się częściej na parlando (zawsze to można zrobić). Otóż nie wszyscy wykonawcy są na tyle muzykalni, obdarzeni interesującym głosem, dobrą emisją i czystą intonacją, by zyskać aplauz. A skład osobowy sosnowieckiego zespołu nie jest na tyle liczny, by podołać wszystkim zadaniom, choć niektórzy aktorzy są obsadzeni w podwójnych, potrójnych a nawet poczwórnych rolach, jak Zbigniew Leraczyk - kolejno: Baron, Wielki Inkwizytor, Król i Kapitan.

Spośród czołowych wykonawców wybija się Marcin Zawodziński w tytułowej roli Kandyda: aktor inteligentny, nadzwyczaj sprawny, wyrazisty i sugestywny, muzykalny i pełen inwencji. Sukces w roli Kunegundy, którą miota podstępne życie, odniosła też Beata Deutschman (suma walorów, w tym sceniczna uroda). Zapada w pamięć ironiczny Wolter Wojciecha Leśniaka. Dobrych ról w tym przedstawieniu jest zresztą więcej; mocno zarysowaną postać stworzyła Ewa Leśniak jako Stara, czy Elżbieta Laskiewicz (w potrójnej roli).

Spektakl sosnowiecki skomponowany jest z widocznym polotem, choć realizatorzy mieli do dyspozycji niezbyt liczny zespół, scenę o niewielkich rozmiarach i możliwościach technicznych. Doświadczony scenograf Wojciech Jankowski z wielką pomysłowością i techniczną inwencją potrafił doprowadzić do licznych zmian miejsca akcji, bez przestojów za to z dobrym efektem. Także kostiumy Marty Hubki dobrze komponowały się rytmem tego widowiskowego, barwnego spektaklu, który utwierdza nas, by jednak uprawiać przede wszystkim "własny ogródek", na co niemało dowodów. Lecz czy tylko dziś?... No właśnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji