Artykuły

Białe małżeństwo młodziaków

1.

Żadna to tajemnica, że wielu niegłupich skądinąd ludzi nie przepada za teatrem, bo się tam nudzi albo wstydzi. Nie chodzi na­wet o egzystencjalny "wstyd bycia człowie­kiem", który bywa skutkiem silnego mię­dzyludzkiego napięcia i samego podziału na oglądanych i oglądających, lecz o naj­zwyklejsze zażenowanie. Prawdziwie uda­ne przedstawienia znoszą ów fatalny dys­komfort: choćby widz czuł się na nich ob­rażany i obnażany, nie musi myśleć z nie­pokojem, jak też w tej chwili czują się ak­torzy. Na "Białym małżeństwie" wyreżyserowanym w Teatrze Powszechnym w War­szawie przez Grzegorza Wiśniewskiego1 trudno niestety uciec od tej myśli - uszy trochę płoną.

To śliska sztuka, sama się prosi, by ze­pchnąć ją w farsę: mamy tu przecież dwie nastolatki na progu erotycznego uświado­mienia, falliczne żarty, sprośnego dziadu­nia, ojca molestującego matkę i kucharcię, a do tego wszystkiego hożą dójkę, która przebiega przez scenę bez słowa, za to topless. Niezwykle trudno to wystawić bez fałszy­wych tonów. Można wykorzystać fakt, że mało który z polskich dramatów mówi tyle o ciele i seksualności, można też wpaść w pułapkę gotowej anegdoty.

Grzegorz Wiśniewski nie zrobił wiele, by tej pułapki uniknąć: część jego obsady to aktorzy znani z seriali i grający w serialowej manierze (charakterystyczny Ceza­ry Żak jako Ojciec-Byk, Joanna Żółkow­ska jako Ciotka, Paulina Holtz w roli swej imienniczki), inni także tworzą gotowe, jed­nowymiarowe typy.

Przerysowanie gry zalecał w didaska­liach sam Różewicz, ale miał zapewne na myśli rozpętanie absurdu, nie zaś bezpiecz­ny komediowy ton, który podbechtuje pu­bliczność, nie przekraczając konwencjonal­nych granic. Co z tej asekuracji wynikło, łatwiej pokazać od strony widowni - otóż na majowym przedstawieniu pewien widz z pierwszego rzędu kwitował co tłustsze kwestie rubasznym rechotem. Wiadomo, jak wygląda ostatnia scena "Białego małżeń­stwa": Bianka rozbiera się przed lustrem do naga, obcina włosy do skóry i mówi do świeżo poślubionego Beniamina "jestem twoim bratem". Ta ostatnia scena ma sta­nąć ością w gardle albo przynajmniej za gardło złapać, taki efekt osiąga w swoim tekście Różewicz. Tymczasem facet z pierwszego rzędu znowu zarechotał.

Co się stało, jak to w ogóle możliwe? Zawsze może się na widowni przytrafić nieszczęśnik, który rozłoży przedstawienie, obejrzałam więc spektakl jeszcze raz. Tym razem publiczność była, jak to się mówi, kulturalna - nieśmiałe śmieszki dobiegły z sali dopiero, gdy Bianka z Paulinką za­częły czytać o męskich członkach. Stopnio­wo atmosfera nabierała swobody, śmiano się odważniej, wreszcie scenę finałową uwieńczył niepewny, przyciszony chichocik. Straszni mieszczanie opuszczali Teatr Powszechny lekko może skonfundowani, ale syci.

Można się zastanawiać, czy nie o to właśnie chodziło, w końcu mamy do czy­nienia z poetycką komedią a samo nazwi­sko autora, choć wynoszone na ołtarze, nie musi przecież skłaniać do czołobitnej po­wagi. Kto wie nawet, czy pewna słabość nie kryje się w samym tekście: tuż po wy­daniu dramatu drukiem Tadeusz Nyczek stwierdził, że "Białe małżeństwo" to najgor­sza ze sztuk Różewicza, jego "najbardziej niepotrzebny twór literacki [...], etycznie płytki, estetycznie płaski, o wątpliwym dowcipie i żadnym sensie ogólnym"2.

To oczywiście opinia skrajna i odosob­niona: choć niektórzy krytycy skłonni byli uznać ten utwór za błahostkę retro, więk­szość oceniła go bardzo wysoko, widząc w nim znacznie więcej niż, jak chciał Ny­czek, katalog zboczeń i "erotyczny taniec narządów z doczepionymi do nich ludźmi". A przecież nośność tekstu powinna wery­fikować inscenizacja. Napisaną trzydzieści lat temu sztukę wystawiano wielokrotnie i z sukcesem, w tym aż dwadzieścia razy za granicą. Ostatnie polskie do niej podejście miało miejsce przed dekadą. Potem cisza, teraz wreszcie Grzegorz Wiśniewski - i proszę, stłumiony chichot. Czyżbyśmy mieli do czynienia z dziełem już przeter­minowanym, niegroźnym skandalem z la­musa?

2.

Na dobrą sprawę nie powinno tak być, w końcu rzecz dotyczy tematów uniwer­salnych, a nawet obecnie modnych, takich jak kłopoty z seksualnością i tożsamością płciową rozdźwięk między naturą a wy­chowaniem czy wreszcie dwuznaczność rodziny jako instytucji sankcjonującej gwałt. Wiecznie aktualne są zarówno po­kazane tu rozterki dojrzewania, jak i spra­wa zazwyczaj tabuizowana, czyli erotyzm ludzi w późnym wieku (można się nawet zgodzić z dawną opinią Grzegorza Sinki, że prawdziwi bohaterowie tragiczni "Bia­łego małżeństwa" to Ojciec i Dziadek, a "poniżej lat pięćdziesięciu wstęp na tę sztukę jest nie tyle niedozwolony, co niepożyteczny"3).

Nie powinien się też zestarzeć język, bo wiadomo, że Różewiczowi od początku chodziło o literacki kolaż, pastisz, grę z ro­mantyczną i młodopolską tradycją. Zgódź­my się zatem, że nie mamy do czynienia z ramotą lecz ze stylizacją na ramotę, po­zostaje tylko pytanie, jak coś takiego wy­stawić obecnie.

Po pierwodruku dramatu w "Dialogu" Marta Piwińska zamieściła w następnym numerze wnikliwy tekst "Cukiernia ciast trujących"4, w którym zestawiała "Białe mał­żeństwo" i "Okapi" Grochowiaka - dwie świe­żo wtedy napisane sztuki, obie historyczne i osadzone w tej samej epoce. Analizowa­ła przy tej okazji fenomen mody retro, czyli rzeczywiście wzmożoną w latach siedem­dziesiątych fascynację secesją. Z dzisiejszej perspektywy widać ją jeszcze wyraźniej: hipiski nosiły bufiaste bluzki, kapelusze i spódnice maksi z koronkami, w mieszka­niach gromadzono antyki, wypadało być psychodelicznym dekadentem, litery gięły się w esy-floresy (przypomnijmy sobie okładki płyt z tamtego okresu).

Niezależnie od tej staroświecczyzny, a może właśnie w osobliwym z nią splocie, do Polski wkraczała rewolucja seksualna, kontestacja, ideologia ruchów kobiecych. "Białe małżeństwo", stylizowane na młodo­polską burleskę o rozerotyzowanych pod­lotkach, zrodziło się więc na przecięciu tych prądów, jako nieodrodne dziecko swoich czasów.

"Historyczne dzieła sztuki powstają jak wiadomo wtedy, gdy jakaś epoka zaczyna wątpić o sobie, o własnym kształcie i sen­sie, gdy straciwszy z oczu cel odwraca się ku źródłom, by tam wyrobić sobie histo­ryczny dowód tożsamości" - pisała Piwińska. Secesyjne retro było wówczas modne w całej Europie i poza nią, w końcu Peter Weir nakręcił "Piknik pod wiszącą skałą" w 1975 roku, też historię o dziewczętach - w Australii. Z tym tylko że w każdym kra­ju korzystano z trochę innych kulturowych odniesień i robiono to z trochę innych po­wodów. U nas już przedtem romantyzm karmił się średniowieczem, a modernizm romantyzmem głównie dla politycznej pa­raboli. Z tych samych przyczyn nieco za­gubionej i rozczarowanej Polsce środkowe­go Gierka za ideową pożywkę posłużyła młodopolszczyzna: epoka znużenia i prze­silenia, w dodatku okres ambiwalentny (mroczny i zabawny, histeryczny i estetycz­ny, zbuntowany i filisterski), giętko podda­jący się rozmaitym interpretacjom.

W momencie swej prapremiery "Białe małżeństwo" jako groteskowy portret moder­ny dawało się odczytywać współcześnie. Już sam tytuł odsyłał do takich skojarzeń jak fałszywe przymierze, ironiczne non consumatum, braterstwo z przymusu. W dodatku akcja dramatu, osadzona w "białych ścianach polskiego dworku", skotłowana w rodzinnym piekiełku ode­rwanym na pozór od historii i polityki, sta­nowiła całkiem udaną metaforę naszej ów­czesnej izolacji. Czasy nie były jeszcze he­roiczne, ale w karmionym propagandą suk­cesu i okłamywanym kraju narastała fru­stracja, trochę jak w dusznym panieńskim pokoiku.

Dziś secesja rzeczywiście trąci mysz­ką, przebrnęliśmy niedawno przez nasz fin-de-siecle bez wyraźnych odwołań do tamtej estetyki. Mamy swoje własne ulu­bione retro: tak w ogóle to Peerel, a z lat wcześniejszych raczej Nałkowską i Kun­cewiczową niż Komornicką i Żmichowską, raczej Schulza i Gombrowicza niż Koraba i Micińskiego. Jaki pomysł na "Bia­łe małżeństwo" znalazł zatem Grzegorz Wi­śniewski?

Otóż postanowił je uwspółcześnić, ale ostrożnie, o jakieś trzy dekady, czyli mniej więcej o tyle, ile mija właśnie od powsta­nia sztuki. Przeniesienie akcji w okres mię­dzywojenny wyszło mu dość stylowo, czy jednak ten kostiumowy retusz faktycznie zdołał odświeżyć tekst, czy w nowych de­koracjach dało się powiedzieć więcej?

Dramat w domu państwa Młodziaków to wizja z wielu powodów kusząca. Dwu­dziestolecie było w końcu czasem gorących sporów obyczajowych: odkąd po pierwszej wojnie światowej pojawiło się w środowi­skach wyemancypowanych pragmatyczne i "higieniczne" podejście do seksu, libera­lizm ścierał się z konserwatyzmem na ła­mach prasy, w konfesjonale i w sypialni. Mam tylko wrażenie, że sam utwór opo­wiada odrobinę o czym innym.

3.

Przedstawienie toczy się gładko i sprawnie: ustawione centralnie łóżko Bianki ani na moment nie opuszcza sceny, służy też za konfesjonał, a w finale łączy się ze stołem weselnym (to akurat sugestia samego Różewicza). Reszta scenografii wjeżdża na scenie obrotowej, co pozwala oddać dramaturgię luźnych obrazów. Do­dajmy, że wjeżdża często, bo spektakl utrzy­muje szybkie tempo.

Wokół łóżka wznosi się półkolista lu­strzana ścianka, rodzaj rozbudowanego tre­mo, które przywodzi na myśl owo słynne zdjęcie Witkacego, autoportret wielokrot­ny w wojskowym mundurze. Bianka po gombrowiczowsku się do tych luster wy­krzywia, wreszcie w przywoływanej już ostatniej scenie pokazuje się w nich zwie­lokrotniona i zdeformowana. Kostiumy tym bardziej każą myśleć o Witkacym i o Gombrowiczu, na przykład w scenach sypialnianych dziewczynki występują w kusych haleczkach i podkolanówkach, demonstrując pensjonarskie łydki Zuty Młodziakówny.

To akurat udane skojarzenie, choć przy stylizacji na art deco nieuchronnie pojawia­ją się drobne zgrzyty: kiedy Beniamin re­cytuje Micińskiego, wypada to nazbyt ana­chronicznie, bo modny młodzieniec w tych latach powinien raczej deklamować skamandrytów. Ale już Ojciec-Byk, skandu­jący "Byt jest krótki. Wierz tej tezie / za­miast w głupiej żyć ascezie / żyj, używaj ile wlezie", może być równie dobrze go­ściem Zielonego Balonika, jak młodszym o pokolenie czytelnikiem "Wiadomości Li­terackich".

Joanna Żółkowska, która omdlewają­cym głosem pyta Adama Woronowicza: "Pan nie kochał jeszcze, Beniaminie?", gra w manierze amantek przedwojennego kina. Mało tego, widać gustowne odniesienia do malarstwa tego okresu, na przykład scena biczowania Paulinki (ba, już sam sposób, w jaki Paulinka siada na krześle) stanowi aluzję do perwersyjnych obrazów Balthusa albo grafik Schulza, a Anna Moskal jawi się w finale raczej w stylu ekspresjonistycznym niż secesyjnym, trochę jak poruszają­ca "Primavera" Bolesława Cybisa.

Wszystko to są jednak drobne krawiec­kie przeróbki, bo poza tym inscenizacja dość pobożnie trzyma się odautorskich wskazówek. Wiśniewski dokonał pewnych skrótów, na przykład okroił scenę, w któ­rej Matka (Ewa Dałkowska) opisuje porcelanowy serwis, wyrzucił też groteskowe kwiczenie i gęganie, można jednak odnieść wrażenie, że swój pomysł interpretacyjny wyczerpał głównie w wyżej opisanym fi­glu chronologicznym.

Nie byłoby w tym nic złego, ot, przy­zwoite (a raczej - poprawnie nieprzyzwo­ite) przedstawienie, gdyby nie to, że wy­drukowane w programie deklaracje pozwa­lają mieć nadzieję na coś więcej. Program zawiera między innymi bardzo współcze­sny felieton Doroty Masłowskiej o nasto­letnich kłopotach z kobiecością, całkiem współczesną opowieść o losach niemiec­kiego transseksualisty, jak najbardziej współczesne nawiązania do problematyki genderowej. Trudno nie podzielać wyrażo­nej w tekście nadziei, że "dziś, po oswoje­niu z teoriami choćby Michela Foucaulta (autora "Historii seksualności"), po coraz szerszym dostrzeganiu [!] problemu iden­tyfikacji płci - nie tylko na płaszczyźnie biologicznej, po upowszechnianiu gender studies - studiów nad tożsamością kultu­rową płci, "Białe małżeństwo" doczeka się właściwej dziełom prekursorskim oceny i potwierdzi należne sobie miejsce". Pięk­ne to słowa, szkoda tylko, że nie bardzo znajdują odbicie w tradycyjnej w gruncie rzeczy inscenizacji Teatru Powszechnego.

Grzegorz Wiśniewski mierzył się z nie lada legendą, w końcu do planowanej pra­premiery sztuki w Krakowie (1974) nie doszło z powodu skandalu obyczajowego, a pierwsze wystawienia w Warszawie i we Wrocławiu stanowiły duże wydarzenie - niezależnie od swej jakości artystycznej musiały nieść w owym czasie rewolucyjną energię. Tej skandalizującej siły zabrakło jednak obecnemu przedstawieniu, które nie jest co prawda pruderyjne, ale też w żad­nej mierze nie szokujące, prędzej już ru­baszne. A erotyczne kanony szybko się sta­rzeją. Jak po studium aktu znać rysownika, tak pewnym miernikiem stylu spektaklu jest umiejętność rozbierania aktorów. Ciało jest tylko ciałem, więc jak to się dzieje, że u jed­nego reżysera oglądamy przejmującą na­gość, a u innego po prostu gołe baby?

W czasach narodzin "Białego małżeństwa", kiedy niektóre przemiany obyczajowe w Polsce świeżo się dokonały, a inne dopiero miały się dokonać, pornografia budziła żywsze niż dziś emocje, a pokazywanie "tych rzeczy" w teatrze było zabiegiem awangardowym. Warto chyba przytoczyć obawy samego Różewicza, który jeszcze w latach sześćdziesiątych zastanawiał się nad przewrotną adaptacją "Pogadanki" i nie miał na to odwagi: "Mój cenzor wewnętrzny mówi mi, że i w naszych czasach miłość lesbijska nie jest rzeczą możliwą do pokazy­wania na scenie"5. Obecnie przesunęły się granice i mamy problem innego rodzaju - pokazać można w zasadzie wszystko, rzecz w tym, by mieć na to pomysł.

4.

Jeśli spektakl ma rzeczywiście przema­wiać do widzów, jeśli ma być "Białym mał­żeństwem" naszych czasów, trzeba chyba zadać sobie pytanie, kim jest oryginalna, a kim byłaby dzisiejsza Bianka. W klasycz­nym odczytaniu bohaterka Różewicza, hi­steryczna i nadwrażliwa, hodująca w sobie lęki i obsesje, jest przede wszystkim nie­uświadomiona. Wiedzę o seksie czerpie z kuriozalnych rewelacji encyklopedycz­nych, pierwsza menstruacja przepełnia ją paniką, jej dramat przedwcześnie wydanej za mąż panny jest dramatem osoby wrzu­conej w nieznaną i niechcianą sytuację.

Cały jej śmieszny pensjonarski bunt (mariage blanc) uderza w patriarchalne i za­kłamane społeczeństwo podwójnej moral­ności, w którym mężczyznom przysługuje wiedza i władza, także erotyczna, a dziew­częta dorastają w pruderii i niechęci do cia­ła. Taka jest właśnie Bianka Anny Moskal - egzaltowany podlotek. Aktorka bryka po dziewczęcej sypialni niczym sarenka, kie­dy trzeba - dostaje spazmów. Jej pełna wdzięku i dąsów gra przywodzi na myśl młodzieżowe role z dawnych ekranizacji powieści Makuszyńskiego.

To Bianka urocza, lecz anachroniczna. Jaka byłaby teraz? Od rewolucji seksualnej minęły już trzy dekady i dziś znacznie wyraźniej niż w latach siedemdziesiątych widać, że jeśli coś stanowi problem dla dojrzewających nastolatek, to z pewnością nie kwestia braku uświadomienia. Bez względu na stan szkolnej i domowej oświa­ty seksualnej, gruntownie edukuje je pod tym względem telewizja, podwórko, nawet pisma dla dziewcząt. Choć jednak dzisiej­sze podlotki wiedzą więcej niż te sprzed stu czy (zapewne) trzydziestu lat, nie znaczy to wcale, że przechodzą przez okres adolescencji bez cierpień i rozterek.

Trzeba chyba przyjrzeć się bohaterce uważniej, by wydobyć z jej postaci głęb­sze, nadal aktualne napięcie. Wiadomo, że Różewicz pisał "Białe małżeństwo" z myślą o konkretnych wątkach z epoki, między innymi o skandalu wokół homoerotyzmu Narcyzy Żmichowskiej oraz o przypadku Marii Komornickiej, młodopolskiej poet­ki, która wyrzekła się kobiecości i jako Piotr Odmieniec-Włast wylądowała w szpitalu dla wariatów.

Podobnie jak Komornicka, Bianka (nie darmo zwana Bi) nie mieści się w kategorii własnej płci, nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca i pogodzić ze sobą sprzecznych po­rządków (biologii i kultury, demonizowanej seksualności i społecznych oczekiwań), wskutek czego osuwa się w obłęd. I tu przed reżyserem staje niezwykle trudne i delikatne zadanie: należy to rozdarcie pokazać, i to w taki sposób, by publiczność nie miała wąt­pliwości, że nie chodzi o obsceniczny żart. Już sobie wyobrażam, jak przejmująco zro­biłby to na przykład Krzysztof Warlikowski.

Jakim zatem pójść tropem? Kiedy wi­dzi się na ulicach androgyniczną młodzież w bojówkach, która strzyże włosy do skó­ry lub filcuje je w dready, przekłuwa sobie łuki brwiowe i upodabnia się do siebie bliź­niaczo, można się zastanawiać, czy nie ro­dzi się oto jakaś trzecia płeć, jeszcze nie biologiczna, ale kulturowa, jakieś styli­styczne powinowactwo z wyboru.

Być może Różewicz w siedemdziesią­tym trzecim roku myślał podobnie o hipi­sach, to wtedy przecież zapanowała moda unisex i głoszono hasła braterstwa ponad płciowymi podziałami (choć niezależnie od tego nowa ideologia dzieci kwiatów wspomagała odwieczne rytuały uwodzenia). Obecnie wystarczy się rozejrzeć, by stwier­dzić, że tradycyjne wzorce kobiecości za­czynają się rozmywać, stają się kryterium niekoniecznym i nieoczywistym. Czyż nie przybywa sygnałów, którymi dziewczyny komunikują chłopcom niczym Bianka: "je­stem twoim bratem"?

Te estetyczne anarchistki dokonują nie­rzadko przemyślanego wyboru i tak też so­bie wyobrażam Biankę współczesną - androgyniczną umyślnie, a nie naiwnie, w pełni świadomie zbuntowaną przeciw erotycznej presji i lansowanym wzorcom "wiecznej kobiecości", raczej zniesmaczoną seksem niż głupio nim przerażoną.

Tak ustawiona rola wymagałaby, rzecz jasna, uwspółcześnienia całego dramatu. Niechże zniewieściały Beniamin też ma kolczyk w nosie, niech Paulinka na grzy­bobraniu straszy go wibratorem, niech Dziadek miętosi pornograficzne pisemko, niech liberalna ciotka okaże się czytelnicz­ką "Twojego Stylu". Czemu zamieniać jedno retro na inne retro, skoro można całość wystawić radykalnie (nie bacząc na ana­chronizmy) i rozpętać do końca ów ciele­sny korowód, pokazując karykaturalne ob­licze naszej dzisiejszej seksualności? Pro­pozycja, owszem, błazeńska, lecz być może dałoby się przy niej zachować siatkę lite­rackich aluzji i odniesień, tekst by się obro­nił. Nie przestałoby być śmiesznie, prze­ciwnie, publiczność mogłaby wręcz trzy­mać się za brzuchy, byleby miała szansę rzeczywiście się w tym "Białym małżeństwie" przejrzeć.

Nie upieram się zresztą, to pewnie na­iwny pomysł. Tak czy inaczej, warto by się zastanowić nad współczesnym potencjałem tego dramatu, bo inscenizacja Grzegorza Wiśniewskiego, choć spójna estetycznie i wystawiona z pewnym biglem, pozosta­wia mieszane uczucia. Cóż z tego, że sce­na się kręci i wszystko gra, skoro po spek­taklu zostaje w nas ten niedobry, głupawy jak na proszonych imieninach teatralny wstyd, nie przynoszący oczyszczenia.

1 Premiera w kwietniu 2003. Autorem zdjąć, które publikujemy w tym artykule jest Dariusz Senkowski.

2 Tadeusz Nyczek W erotycznym tańcu. Echo Krakowa nr 36/1976.

3 Grzegorz Sinko Białe małżeństwo, Kultura nr 7/1975.

4 Dialog nr 3/1974.

5 Tadeusz Różewicz Miłość lesbijska w roman­tycznym przebraniu, w: Przygotowanie do wieczoru autorskiego. Białe małżeństwo Młodziaków, Państwo­wy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1971. Z tej fascynacji Narcyzą Żmichowską wzięło się później spo­ro wątków Białego małżeństwa, choćby imiona bo­haterów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji