Dwa razy premiera (fragm.)
NIE STRZELAĆ DO LISA
Podczas gdy dzieci na dużej scenie "zażywają tabaki", dorośli w bardzo małej sali prób poddawani są eksperymentowi myślenia o rzeczach ważnych - ponadgeograficznych i ponadczasowych. Widzowie biorą udział w zbiorowym praniu podświadomości i ogrywaniu ludzkich "grzechów głównych" (niektóre z nich to wyłącznie nasza polska specjalność) Środkiem do takich zabiegów są dla reżysera - Piotra Tomaszuka,
trzy jednoaktówki Sławomira Mrożka: "Serenada", "Lis filozof" i "Polowanie na Lisa" (od ostatniego z wymienionych utworów bierze też tytuł cały spektakl).
Autor scenicznej realizacji bardzo swobodnie traktuje literacki pierwowzór - skreśla, dopisuje, przestawia, wprowadza swój własny porządek i po swojemu rozkłada akcenty. O tym, jak daleko posuwa się w tych "korektach", może świadczyć "Lis filozof", gdzie z obszernego monologu tytułowej postaci (wypowiedzianego w obecności Biskupa) pozostaje zaledwie kilka zdań. Potężny w rozmiarach Ekscelencja (taki zmurszały kolos z mocno postarzałą twarzą) już niczego nie kontroluje, milczy - upuszcza łzę - wstaje - odchodzi. Lis pozostaje z nie rozwiązanym problemem egzystencjalnym. Mimo tych śmiałych zmian, ciągle jest to sarkastyczny Mrożek, który z oddalenia (z "paryskiego bruku") opisuje naszą rzeczywistość, o wiele prawdziwiej, niż robią to całe zastępy oddychających ojczystym powietrzem literatów. Jest to jednak Mrożek "przepisany" charakterem pisma Piotra Tomaszuka.
Reżyser rozpoczyna rzecz całą od "Serenady". Akcja zawiązuje się w kurniku, "przyrządzonym" tak realistycznie, że wyobraźnia sama zaczyna dopisywać wrażenia zapachowe. Oglądamy świat zacieśniony do rozmiarów kurnika, słuchamy jego mieszkańców, których myślenie również krąży w ściśle zakreślonych granicach. Ta komedyjka ludzka rozegrana brawurowo przez apetyczne kury trzy, nie ma sobie równej w całej sztuce. A każda kura innej maści i z nie byle jakim charakterkiem - Blond (Alicja Bach), Bruna (Alina Gielniewska) i Ruda (Barbara Muszyńska) - słowem - przykład prawdziwej sztuki animacji. Płeć męska (Lis - Andrzej Zaborski i Kogut - Mirosław Wieński) schodzi w cień w tej aktorskiej rozgrywce i udaje jej się zabłysnąć dopiero w następnych wejściach.
Lis - dotąd drapieżnik i oprawca zostaje uwikłany w zupełnie nową sytuację (staje się ofiarą, obiektem nagonki). Wszystko wokół się zmienia, same nam się ośmieszają kolejne utopie, gdy tylko zaczynamy ich używać, dotąd stabilna rzeczywistość wchodzi w stan nieważkości. A my wszyscy "jak pijani", pędząca na oślep zgraja, ciągle trwamy w wyuczonych rolach - myśliwego i ofiary ("Wszyscy polują - chociaż - już nie ma na co polować", bo zwierzyny dzikiej w lesie brak). Autor, a za nim także reżyser przedstawienia, mnożą absurdalne sytuacje, odsłaniają świat odarty z upiększeń, w których błazenada sąsiaduje z rozpaczą i bezradnością, wzniosłość potyka się o trywialność i głupotę. "Po drodze" do finału trafiamy na doskonałą scenę, w której "mechaniczni" myśliwi fetują nie istniejące zwycięstwa. Przy wódce fałszywym bohaterom "rosną skrzydła" i dźwięczą w klapach ordery po prapradziadkach. Upojeni zdzierają gardła w bogoojczyźnianym repertuarze. I niczego nie da się wytłumaczyć, nawet za pomocą najwyższych autorytetów (na niebieskich firmamentach - zmęczenie j bezradność). Życie obraca się w absurd.
W warstwie plastycznej spektaklu (którą świetnie wyczuł, autor scenografii Mikołaj Malesza) - też nic budującego. Groteskowo zniekształcone twarze - jacyś paralitycy i nie lepsi od paralityków myśliwi. Ludzka mimikra. Eks-hrabia i Eks-król wdają się w rozmowy, trzymając w dłoniach własne zgilotynowane głowy (jest to stan po zniesieniu przywilejów, powszechna równość). Ogary przechodzą na państwowe etaty i każą sobie słono płacić za szczekanie.
Temperatura całości jest na tyle wysoka że widz może oczekiwać mocnego zakończenia. Tymczasem w finale pada jeden strzał, (mizernie jakoś) w wykonaniu dziadka paralityka (Marian Ołdziejewski), który nic nie rozumie (paraliż i starcza amnezja), mierzy na oślep. Ten ludzki strzęp kładzie jednym strzałem i Koguta, i Lisa, gdy tymczasem prawdziwe zagrożenie zbliża się z zupełnie innej strony w postaci wilków.
Smutno jest, ale właściwie bez wstrząsów (jeżeli widz nie zna oryginalnych tekstów, nie jest w stanie odczuć rozmiarów problemu). Spektakl staje się taką dosyć zwięzłą grą intelektualną, ale chyba nie jest w stanie trafić do naszych lekko już zaskorupiałych sumień. Finał, zamiast skondensować, rozprasza wcześniej pracowicie nagromadzone sensy i znaczenia (i nie wiem, kto tutaj zawinił - autor tekstu, czy reżyser).
Spektakl ma wiele walorów (zupełnie dosyć jak na jedną realizację) - ciekawe zastosowanie sprawdzonych technik, oryginalne lalki, dobrze wpisana w strukturę utworu muzyka (Krzysztofa Dziermy), dużo materiału do myślenia... Piotr Tomaszuk (młody człowiek w tradycyjnym teatrze) należy do reżyserów posługujących się nie tyle własną intuicją, co raczej wiedzą i inteligencją. Potrafi w sposób twórczy wykorzystać to, co zdążyło już się zestarzeć, nie ukazując wszystkich swoich atutów. Przedstawienie po przedstawieniu tworzy swój odrębny teatr coraz lepiej rozpoznawalny, kreślony odcinającą się od jednolitego tła, jemu tylko charakterystyczną kreską.