Artykuły

Sto dwadzieścia k...w i ch...w na godzinę. Aktorzy jak po balsamie Wigor

"Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" Ziemowita Szczerka w reż. Remigiusza Brzyka w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Grzegorz Józefczuk w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Reżyser i aktorzy robią wrażenie, jakby sami byli pod wpływem balsamu Wigor. Reżyser upaja się scenami, mnoży je, chociaż walor kilku z nich jest żaden, co najwyżej kabaretowy, jak sceny jazdy samochodem, upijania dziadka czy fotograficznego show. Żadnych dwuznaczności, tylko gruba szminka i chichot. Dwudziestolatkowie zawładnęli Teatrem Osterwy

Tupią, krzyczą i przeklinają. Straszą, że przyjdzie Mordor i nas zje. Czy naprawdę mają coś do powiedzenia? Najnowsza premiera w Teatrze Osterwy to "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" w reżyserii Remigiusza Brzyka, spektakl powstały na podstawie dokonanej przez Michała Kmiecika adaptacji książki pod tym samym tytułem pióra Ziemowita Szczerka (wydanej w 2013 roku przez Korporację Ha!art). Szczerka za tę książkę nagrodzono nie byle czym, bo prestiżowym Paszportem "Polityki", chwalono, przyjęto ciepło. Tworzy ją zbiór niby-reportaży z podróży po Ukrainie, przede wszystkim tej zachodniej i południowej, wyróżniających się tym, że autor-narrator wędruje tam namiętnie i bez opamiętania, niczym w transie, w celu poznawania tzw. aborygenów i zdobycia związanych z tym tzw. hardcorowych doświadczeń, korzystając jednocześnie non stop z różnych używek. Jedni jeżdżą rowerami po stromych górach, na deskach zsuwają się niemal pionowo w dół po zaśnieżonych skalnych żlebach, walą głową w dół na bandżo, oddają się nagiemu instynktowi przetrwania, zaś Szczerek jeździ na Ukrainę, gdzie pali "trawkę" i popija balsam Wigor [na potencję], alkoholowy wyrób ziołowy sprzedawany w aptekach. Bo tutaj wprawdzie wszystko jest krzywe, zepsute, brudne i popierdolone, ale ludzie są swojscy, otwarci i szczerzy. Taka inna wersja Polski

Zioło na Łyaczkowie i żelazko bandery

Autor w opisach nie stawia granic wyobraźni i znakomicie przerysowuje różne sytuacje, jakich miałby doświadczać, pisząc o tym stylem doprawdy wciągającym, acz chwilami przewidywalnym i dlatego momentami nużącym. Barwna różnorodność tych zdarzeń i postaci oraz mnóstwo drobiazgów fantastycznie koloryzujących te hardcorowe opisy sprawiają, że chwilami chyba czujemy, jak autor puszcza do nas oko, by dać znak, że ciut, ciut zmyśla. Ale to dodaje książce drugiego wymiaru, czyni ją również formą gry autora ze sobą i z nami. Dla przykładu, kto nie czytał, niech wie, że nasz pijany i naćpany bohater udał się z kumplami na cmentarz Łyczakowski we Lwowie (a tam jak wiemy Seweryn Goszczyński, Artur Grottger, Maria Konopnicka i Stefan Banach, jak i Iwan Franko, Iwan Trusz i Nazar Honczar oraz dziadkowie mojej znajomej Elżbiety z Lublina), gdzie obserwuje liczne grupy turystów patriotów z Polski, którzy pragną oddać hołd bohaterom, a z największym uniesieniem kłaniają się Lwowskim Orlętom i są przy tym niemiłosiernie i naiwnie naciągani na datki przez miejscowych Polaków i ukraińskie dzieci udające polskie sieroty. Nasz bohater przybywa na Łyczaków z kumplami w celu wiadomym: po "zioło" do miejscowych narkomanów, którzy zesquotowali groby w odległej części nekropolii i uprawiają tam marihuanę. W innym miejscu książki narrator zauważa, że Stepan Bandera na pomniku we Lwowie wygląda tak jak człowiek, który wyszedł z domu i zapomniał, że zostawił włączone żelazko. W jeszcze innym miejscu pisze o tym, jak lwowscy Polacy wykorzystują sentymenty narodowo-kresowe do celów merkantylnych, bo jak inaczej wytłumaczyć "istnienie" koncesjonowanej polskiej organizacji pod nazwą Stowarzyszenia Polskich Właścicieli Polskich Mieszkań Pod Wynajem Dla Polskich Turystów Przyjeżdżających Na Lwowską Ziemię

Zmyślam dla dobra ojczyzny

W połowie tych relacji Ziemowit Szczerek kokieteryjnie przyznaje w książce, że faktycznie trochę zmyśla, bo za hardcorowe podrasowanie redaktorzy portali internetowych i innych periodyków, dla których pisał reportaże, dobrze płacili, aby koloryzował obraz Ukrainy, bo to się Polakom podoba. Wtedy po raz kolejny wraca w jego narracji bodaj najważniejszy leitmotiv pisania, który można wyrazić w pytaniu, dlaczego on w ogóle kocha tam jeździć i "to" opisywać, wsiadać w byle jaką marszrutkę i byle gdzie spać? Z jednej strony kusi go ta "hardcorowa egzotyka", "wschodnia postsowieckość", "rozdupczenie i rozwłuczenie", "rzeczywistość kwasowa i tripowa", "apokaliptycznie rozkurwiona", z drugiej strony - jeździ, bo w Ukrainie rozpoznaje "historię alternatywną" Polski, bo jest tam "tak jak w Polsce, tylko bardziej". Cel emocjonalny łączy z poznawczym. Ostateczne ambicje Szczerka są doprawdy szczytne: chce ujawniać nasze stereotypy narodowe i mentalne oraz nasze zafałszowania historii i z nimi walczyć. Te stereotypy ujawniają się w naszych zachowaniach wobec Ukrainy i Ukraińców. Chodzi nie tylko o banalne sentymenty kresowe i rodzinne oraz o płytkie kultywowanie heroizmu narodowego podszytego de facto pragnieniem mocarstwowości i brakami wyrazistej tożsamości własnej. Jedna z ukraińskich bohaterek reportaży wyraża to tak: "Przyjeżdżacie tutaj, bo w innych krajach się z was śmieją. I mają was za to, za co wy macie nas: za zacofane zadupie, z którego można się ponabijać. I wobec którego można poczuć wyższość". Zatem: Ukraina to wspaniała lecznica naszych kompleksów. Zarazem Szczerek odsłania ludzką twarz humanisty, podkreśla, że Ukraina to nasz kraj bratni, bliski nam, z którym jesteśmy związani jakimś poczuciem wspólnoty i denerwuje nas, że wyzwalanie się z postaw homo sovieticus idzie tam tak powoli i niemrawo. A Mordor czeka, czai się. Ostatni obraz z książki przedstawia sytuację jeszcze innej kategorii: to scena z dobrze nam znanego przejścia granicznego Szegini-Medyka, gdzie polski pogranicznik nabija się z ukraińskiego intelektualisty, pisarza

Popiersia Lenina w lodówkach

Ten może nieco przydługi wstęp jest potrzebny, aby teraz spojrzeć na spektakl, jaki miał premierę 14 marca. 23-letni Michał Kmiecik, który zaadaptował tekst Szczerka na potrzeby sceny teatralnej, musiał żwawe i hipstersko-hardcorowe frazy Szczerka zamienić na dialogi. Dużo też podopisywał. Wyszło mu słabo. Chyba na wyrost Kmiecik został nazywany "wschodzącą gwiazdą polskiej dramaturgii", aczkolwiek dużo prawdy zawiera opinia, że jest dzieckiem duetu teatralnego Monika Strzępka - Paweł Demirski, który przeorał polskie myślenie o teatrze i ukazał jego nieznane wcześniej możliwości. Zawsze będę pamiętał fragment z ich spektaklu "Niech żyje wojna", gdzie heroizm i ohydną groteskę czasu wojny ilustruje między innymi scena wizyty premiera Stanisława Mikołajczyka u Stalina w sierpniu 1944 roku. Premier przybywa bez spodni, nawet bez majtek, świeci dupą i gołym przyrodzeniem. Więc i Michał Kmiecik postanowił przywalić na wzór artystycznych rodziców. Tyle że wyszło trochę tak, jakbyśmy byli na kabaretowym show zaproszeni przez Ani Mru Mru albo na pokazie etiud teatralnych. Z tekstu Szczerka na jaw, czyli na pierwszy plan, wyszły przede wszystkim wulgaryzmy. Każdy klnie. Tempo 120 kurew i 15 chujów na godzinę nie jest może rekordem w mowie potocznej, ale w teatrze na trzygodzinnym spektaklu z pewnością daje się zauważyć. Tylko że to ani nie wzrusza, ani nawet nie wkurza, tylko po prostu nudzi i nuży. Fragmenty, w których Szczerek próbuje filozofować, stawiać diagnozy, ujawniać i obalać mity, coś od siebie powiedzieć o relacjach polsko-ukraińskich, wyszły jak prymitywne, naiwne, banalne i żenujące tyrady. Niestety, Kmiecik poprzeklinał, pokrzyczał, potupał, pomacał i puścił wielkiego bąka.

Dwudziestolatkami są autorzy scenografii i kostiumów, Iga Słupska i Szymon Szewczyk, którzy też się nie popisali, bo poszli na pseudometaforyczną dosłowność. Zabudowali scenę tłem z lodówek, flankując ją stertami monitorów. Czy to obraz hipermarketu, wspólnoty dążeń Polaków i Ukraińców do dobrobytu konsumpcji i popkultury? Popiersia Lenina w lodówkach są zabawne, ale to obraz rysowany nazbyt grubą szminką. Muzyki w spektaklu nie zauważyłem, Jacek Grudzień jest autorem raczej ilustracji muzycznych, a to co w nich najcenniejsze, gubi się w tumulcie na scenie.

Bez osobistych dramatów

Z tej trudnej sytuacji jednakże obronną ręką wychodzi reżyser Remigiusz Brzyk, rocznik 1971, bo sklecił jako taką całość. Ale i on, i aktorzy robią wrażenie, jakby sami byli pod wpływem balsamu Wigor. Reżyser upaja się scenami, mnoży je, chociaż walor kilku z nich jest żaden, co najwyżej kabaretowy, jak sceny jazdy samochodem, upijania dziadka czy fotograficznego show. Zapewne razi to widzów, którzy oczekują od aktorów jakiegoś solidniejszego kunsztu, przekazu, dwuznaczności skłaniającej do myślenia. Tutaj jest tylko gruba szminka i chichot. Zaskakuje, że reżyser nie rozwija tych fragmentów spektaklu, w których na plan pierwszy wysuwa się dramat jednostki i jej poszukiwań tożsamości, podszyty tym, co nas tak interesuje, zawirowaniami historii, niepamięcią, stereotypami, z których nie można się wyzwolić. Są bowiem takie momenty w inscenizacji, że coś naprawdę zaczyna iskrzyć i z tego bełkotu rodzi się dramat. Tak jest, kiedy Taras opowiada, że nie wie, czy powinien czuć się Polakiem czy Ukraińcem albo w scenie, kiedy hipsterski Kusaj w Kołomyi odnajduje swoich przodków o szlacheckim rodowodzie.

Można by nazwać taki teatr "aktualnym", mając na myśli, że kody kulturowe, jakimi z nami rozmawia są z "tu i teraz", z dnia dzisiejszego, może z ulicy, może z tego pokoleniowego kręgu, którego nie znamy i znać bynajmniej nie musimy. Ale oto on dobija się do drzwi teatru i wkracza na scenę, czy tego chcemy czy nie. To pokolenie ma swoją energię i nie boi się wyładować jej na scenie.

Zabójczy czas

Największego psikusa spektaklowi "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" sprawił czas. Szczerek zaczął pisać swe reportaże w 2002 roku. Dzisiaj nikt na Ukrainie nie pije Wigoru, bo tamtejsza wódka jest tania i smakuje lepiej od polskiej. Lwów to metropolia, której kawiarnie i knajpy nie mają sobie równych w Polsce. Rzecz jednak nie w tym, aby licytować się, gdzie zaszła jakaś zmiana i na ile sytuacje opowiedziane w spektaklu zachowują aktualność, a na ile nie oraz na ile walcząc ze stereotypami duet Szczerek-Kmiecik tworzy nowe. Rzecz w tym, że autor książki, jak i wielu innych znawców Ukrainy, nie przewidział, bo nie mógł, tego, co wydarzyło się na Majdanie w Kijowie, a co radykalnie zmieniło naród ukraiński w jego poszukiwaniu tożsamości. To już inna Ukraina. Zarazem zmieniło i zmienia nas w myśleniu o Ukraińcach. Ktoś z ukraińskiej galerii typów z reportaży Szczerka z pewnością był na Majdanie i być może widzieliśmy na własne oczy, jak tam ginie i dzisiaj należy do szeregów Niebieskiej Sotni.

Tego nie można było nie wziąć pod uwagę. Reżyser znalazł taki patent: w ostatnich scenach aktorzy mają na twarzach ślady po kulach, mają zakrwawione twarze i ubrania. Kiedy w ostatniej scenie Ukrainka całuje Polaka, zostawia na jego twarzy ślad tej krwi. Krwi czy tylko teatralnej szminki?

***

Grzegorz Józefczuk, wieloletni dziennikarz i publicysta "Gazety Wyborczej", obecnie freelancer, prezes Towarzystwa "Festiwal Bruno Schulza" w Lublinie, dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Bruno Schulza w Drohobyczu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji