Zjawy, talerze i franty (fragm.)
BARDZO dziwny to spektakl. Ma się wrażenie, że się jest w jakimś upiornym teatrze fantastyki, że to teatr - koszmarny sen, po którym, jak po koszmarnym śnie, trzeba mówić - precz maro, zgiń maro! Piszę o "SONACIE WIDM" Augusta Strindberga, wystawionej w stołecznym "KAMERALNYM", o bardzo interesującym, bardzo specyficznym przedstawieniu. Wbrew poniektórym nie radziłbym szukać w nim tzw. głębszych znaczeń. Nie szukał ich zdaje się również reżyser Jerzy Kreczmar, pokazujący jakby w zakończeniu przysłowiową figę tym, którzy by chcieli dzielić włos na czworo. Po prostu i przede wszystkim zabawa z dreszczykiem, koszmarna zabawa, którą jednocześnie Kreczmar mistrzowsko przygotował, łącząc tu wybornie świat realny z nadrealnym i angażując tak znakomitych aktorów, jak m. in. Zofia Małynicz; Barbara Ludwiżanka i głównie Bronisław Pawlik. Trudno byłoby streszczać ten spektakl. Zmarły wychodzi oto w pewnym momencie z domu na ulicę, obok żywych siadają zjawy i odbywa się ponura wspólna kolacja, w czasie której dostojni, arystokratyczni żywi nie będą się niemal niczym różnili od koszmarnych widmowych, współbiesiadujących straszydeł. Byłaby to może jedyna tutaj myśl. Myśl, która zresztą nigdy nie opuszczała Strindberga, gdy myślał o świecie. Dziwny, koszmarny jest ten strindbergowski świat. Przypatrujemy mu się dziś niemal jedynie z ciekawością, wciągnięci bez reszty w jego tajemniczość i niesamowitość. Przypomina się Edgar Poe czy E. T. A. Hoffman. A przecież Strindberg był bodaj pierwszy w teatrze z taką dramaturgiczną wizją świata.
Jest rzeczywiście coś z intrygującej zagadki w zjawisku nazywającym się - August Strindberg. Mówimy zazwyczaj - Ibsen, Strindberg, łącząc obu tych skandynawskich kolosów dziewiętnastowiecznego teatru w jedna nierozłączną parę, ale sam Strindberg, o którym najmniej wiemy, to dużo, dużo więcej. Różni dzisiejsi nowocześni idą jeszcze dalej i wołają - "my wszyscy z niego". Coś w tym rzeczywiście jest. Był oto, Strindberg ekspresjonistą na długo przed oficjalnym ekspresjonizmem. Był freudystą, tropiącym głębie i zakamarki psychiki ludzkiej, na długo przed Freudem czy Adlerem.
Był wreszcie nowoczesnym surrealistą zanim to się naszym nowoczesnym przyśniło. Wszystko już było - chce się mówić, gdy się przypatruje dziełu wielkiego Szweda. I lęk przed światem, przerażenie światem, i koszmar, i pragnienie ucieczki w śmierć, sen czy obłęd. Jest tylko jedna "drobna" różnica między Strindbergiem, a wieloma współczesnymi nowoczesnymi. Dosłownie niemal całe dzieło autora "Sonaty widm", "Panny Julii", "Eryka XIV" czy "Ojca" - całe wraz z całą jego filozofią rozpaczy - wyrosło z osobistego życia - z potwornych upokorzeń syna służącej, z bezgranicznej nędzy niedocenianego pisarza, z klęsk w pożyciu małżeńskim, z chorób, które dopadały i z szykan mieszczańskiego społeczeństwa. Jest to więc dzieło człowieka głęboko nieszczęśliwego. Jest to zarazem dzieło geniusza.