Czołem wbijając gwoździe w podłogę
Bronisław Wrocławski znów w doskonałej formie i znakomitym monodramie. Albo inaczej: znów, jak zwykle, utalentowany, doskonale przygotowany, perfekcyjnie panujący nad tekstem, nienaganny w rzemiośle, poruszający swą grą. Eric Bogosian, jak to zwykle bywa u amerykańskich twórców, w "Czołem...", podobnie jak we wcześniejszym "Seksie, prochach i rock'n'rollu", natrząsa się z ułomności maluczkich, obnaża ich niedoskonałość - głównie tę intelektualną, wreszcie demaskuje bezmyślność w relacjach ja - reszta świata. Jako na sztandarowy egocentryzm, wskazuje Bogosian nasz stosunek do słabszych. Najprościej zilustrować to na przykładzie osób starych i głodujących w Etiopii dzieci. Wykrzykuje zatem Bogosian to, co często sami przed sobą boimy się wyznać i jako człowiek i artysta czuje się rozgrzeszony. Bo oto on wypowiedział, nazwał po imieniu, nakazał refleksję.
Jednak czy wszyscy ludzie muszą żyć wszystkimi problemami świata? To nie obrona egoizmu, ale rozsądek każe stawiać takie pytanie. A Bogosian? Cóż... On swoje rozliczenia ze światem już załatwił poprzez owo wypowiedzenie i nazwanie. On ma już sumienie uspokojone.
A czy coś więcej z tego wynika? Otóż niewiele, nie licząc moralnego niepokoju, jaki wywołuje wśród adresatów swojej twórczości. Nie jest to jednak ten rodzaj wątpliwości, który paraliżuje świadomość, sprawia, że bezkrytycznie przyjmujemy każdą manipulację. I to właśnie, zdaje się, przekazać chce reżyser. Wybierając z tekstu barwne osobowości, które Wrocławski ilustruje perfekcyjnie, Orłowski sygnalizuje konieczność dystansu wobec niemal każdego słowa. A gdy przez moment widzowie utożsamiają się z którąś z postaci, rytm przedstawienia szybko przywołuje do rzeczywistości.