Artykuły

O faktach z historii emisariusza słów kilka

"Karskiego historia nieprawdziwa" w reż. Julii Mark w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze. Pisze Katarzyna Maćkała.

Powstały w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich spektakl Teatru im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze "Karskiego historia nieprawdziwa" w reżyserii Julii Mark jest do głębi poruszającą wariacją na temat misji Jana Karskiego, ale także bardzo osobistym głosem w dyskusji o fundamentalnych wartościach cywilizacji europejskiej. Znakomity tekst, zawiły, a jednocześnie trafiający w sedno poruszanych problemów, w połączeniu z ciekawym ruchem scenicznym i garścią błyskotliwych rozwiązań inscenizacyjnych dają efekt zaskakująco bogatej w treści refleksji historiozoficznej.

Zawodu doznają widzowie oczekujący od spektaklu charakteru edukacyjnego. Tytuł należy brać dosłownie. "Karskiego historia nieprawdziwa" zbudowana jest bowiem na kanwie wydarzeń w dużej mierze wymyślonych, tworząc z pozoru słodko brzmiącą baśń o szczęśliwym zakończeniu, w której relacji Jana Karskiego wysłuchano, Żydów ocalono, więźniów obozów koncentracyjnych uratowano. A sam emisariusz został największym bohaterem świata. Ten przewrotny pomysł pozwala autorowi tekstu, Szymonowi Bogaczowi, na ukazanie w zaskakujący sposób, jak łatwo światu udało się w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat uczynić z drugiej wojny światowej wielkie, wspaniałe zwycięstwo. Diagnozy stawiane w Karskiego historii nieprawdziwej i ich barwne ilustracje są tak autentyczne oraz bliskie dzisiejszej rzeczywistości, iż można odnieść chwilowe wrażenie, że jest tu mowa o wydarzeniach historycznych. Takie wydają się być relacje ocalonych, ofiar i katów - wszystkie tak bardzo przypominające strumień sprawozdawczy, którym atakują nas media, utrudniając tym samym jakąkolwiek refleksję nad, jak to się w takich okolicznościach mawia, złem tego świata. W spektaklu zresztą, fakty zostały wplecione w fikcję.

Jednym z najmocniejszych akordów w sztuce Bogacza jest z pewnością monolog Nazisty (Bogłusaw Kudłek). Poruszający, wzruszający, stylistycznie zbliżony do niepokojących wypowiedzi Hendrika z powieści "Mefisto" Klausa Manna, perfekcyjnie obnaża absurd, jakim jest wiara w sprawiedliwość, ale porusza też inne struny. Właściwie nie jest zresztą monologiem Nazisty, lecz Niemca, bo w tym spektaklu nie ma egzotycznego plemienia z trzeciej półkuli ziemskiej nazywanego "Nazistami". Tutaj są Niemcy. I ciężar ich historii, o wadze cięższej od wszystkich walizek zabranych na Umschlagplatz przez ludzi wyruszających w podróż. No, ale głowa do góry - są przecież Goethe, Schiller, Beethoven Nie zapominamy również, że znajdujemy się w murach wspaniałego poniemieckiego gmachu teatralnego, którego wnętrza można podziwiać we wstępnej części przedstawienia.

W komentarzu do teutońskiej etyki, tak jak w kanwie historii Karskiego snutej na jeleniogórskiej scenie, z powodzeniem zastosowano chwyt odwrócenia, przewijający się nieustannie przez rozdziały życia scenicznych postaci. Nawet Roosevelta odbieramy przez pryzmat dwuznacznych wypowiedzi jego pielęgniarki (Agata Grobel). Prezydent USA jest tu zresztą pięknie sportretowany - cierpiący niemal w polsko-romantycznym stylu ojciec narodów. Jego nazwisko brzmi po polsku tak naturalnie zapewne z powodu ilości placów i ulic nazwanych jego imieniem i codziennie przez nas wymawianych. Nazwiska Mordechaja Tenenbauma nie mamy okazji ćwiczyć i nigdy tak naturalnie nie zabrzmi w ustach Polaków.

Efekt odwrócenia leży też u podstaw formy, w jakiej prezentowana jest sceniczna opowieść. Widzowie zasiadają bowiem na scenie, a nie na fotelach, z których ogląda się zwykle jeleniogórskie przedstawienia. Aktorzy zwracają się raz tu, raz tam, jakby nie mogąc zdecydować, czy publiczność jest tam, gdzie jej naturalny kontekst, czy tam, gdzie wyrwana z niego w rzeczywistości zasiada. Ten pomysł realizacyjny sprawdza się, podkreślając dychotomię wymyślonej i rzeczywistej historii Karskiego.

Zresztą realizatorzy od samego początku pragną zamącić widzom w głowach. Publiczność jest wpuszczana na spektakl grupami. Powitanie płynące z głośników zostaje skierowane zarówno do gości ze świata wiecznej radości, cukru pudru, jak i do tych ze świata wiecznej tragedii, franka szwajcarskiego itd. (których zapewne jest więcej). Opowieść o wojnie zostaje przedstawiona przez troje aktorów paradujących w srebrnych kostiumach niczym uczestnicy jakiegoś Mini Playback Show, zupełnie niekojarzący się nam z latami wojennej zawieruchy (Julia Mark, reżyserka, odpowiada także za kostiumy). Oni właśnie przykuwają wzrok bardziej niż dobrze nam znane archiwalne zdjęcia trupów na ulicach któregoś z gett w którymś z polskich miast, bardziej nawet niż sceniczna relacja z umierania w przepełnionym wagonie bydlęcym, toczącym się w kierunku Auschwitz. Forma, w jakiej zrealizowano "Karskiego historię nieprawdziwą", jest bolesnym potwierdzeniem padających w przedstawieniu słów, że dzisiaj bohaterstwem może być co najwyżej spalenie się na raka w Egipcie i wyjście z tego bez pobytu w szpitalu. Konstatacja równie smutna, co całe przedstawienie, na przekór westernowo komiksowej formie - przygnębiające.

Aktorzy niczym srebrne duszki z kosmosu odtwarzają co rusz nowe partie, uwijając się przy tym jak w ukropie. Wychodzi im to z reguły świetnie, zdaje się jednak, że momentami ich ciała tworzą dość banalną ilustrację do słów, jakie wypowiadają. Takie wrażenie można odnieść w scenie ucieczki Karskiego ze szpitala, zilustrowanej komiksowymi podpisami. Zdaje się, że ten inteligentnie napisany fragment zasługuje na bogatszą interpretację sceniczną. Do najpyszniej zagranych scen należy natomiast ta, w której bohater opowiada z uwielbieniem o "Casablance" Curtiza, przekonując, że twórcy tego mającego premierę w 1942 r. obrazu, tak pięknego i zapierającego mu dech w piersiach, nie mogli wiedzieć o tym, co w czasie kręcenia filmu działo się w Europie, w Polsce, w Warszawie.

Jedyną postacią pozbawioną krzykliwej charakteryzacji jest tu chłopak z ekranu (Robert Mania), opowiadający własną osobistą historię, której uczestnikiem jest między innymi także Karski. Zarówno ten ekranowy, jak i sceniczny wysiłek aktorski Roberta Manii zasługuje na szczególną uwagę. Jego owocem jest najbardziej radosna, i jednocześnie najsmutniejsza, scena spektaklu, kiedy to chłopak opowiada o uratowaniu Żydów od śmierci w komorach gazowych, które nastąpiło w rezultacie udanej misji Karskiego. Sam mówi o "sakramentalnym spierdalać" i rzeczywiście - jak rzadko gdzie i kiedy - to przekleństwo brzmi tu i teraz pięknie. Zwłaszcza dla nas, kolejnych pokoleń żyjących w kraju, w którym wspomnienie wojny jest żywsze niż życie, dla nas, mających w pamięci ostatnie kadry Korczaka Wajdy.

To nader smutne przedstawienie, pełne niuansów, które łatwo wymykają się pamięci pod naporem wielkich przemyśleń, kończy dramatyczne i jakże uzasadnione pytanie: Co by było, panie Karski, gdyby się panu nie udało? Karski - tytan, Syzyf, heros, mógłby chyba odpowiedzieć słowami poety: "Halo - tu mówi Kraków/w programie całego świata/Serce serce wszystko wystuka: krzyk baraków za kolczastym drutem/w aresztowaną przez Niemców ulicę/z mundurową sylwetką krępą/ wali wali wali kołem tępo". Bo jak się okazało - tylko niczego niemogąca dokonać sztuka potrafiła słuchać w porę. Karskiego historia nieprawdziwa jest spektaklem niezwykłym; dobrze zagranym, a przede wszystkim zrealizowanym z zapałem i pomyślunkiem. Wpisuje się w nowy pomilenijny rozdział historii jeleniogórskiego teatru, tak niegdyś ważnego na teatralnej mapie Polski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji