Ballada o Makbecie
JEST to, jeśli nie liczyć wersji telewizyjnej, dziewiąty "Makbet" na naszych scenach po roku 1945. Osiem pierwszych wersji grano w czterech różnych przekładach nowe spolszczenie Jerzego S. Sito wchodzi zatem jako przekład piąty. I jest to przy tym pierwszy chyba Makbet maleńki otoczony lasem mężczyzn znacznie słuszniejszego wzrostu. Przy Wojciechu Pszoniaku łagodny król Duncan Adama Hanuszkiewicza wydaje się gigantem - i tylko pytanie pozostaje, czy jest to ten gigant z baśni którego musi obalić trawiona "ambicją" ludzkość. Jedno jest w każdym razie pewne: decyzja obsadowa reżysera skierowuje myśl widza na niejasne bezdroża rozważań psychoanalitycznych, bo oto ten maleńki, niesłychanie ambitny człowieczek, sieje nagle spustoszenie wśród lasu ludzkiego - bez widocznej przyczyny zewnętrznej, bo nawet nie podniecany do zbrodni przez żonę, która tylko to mówi, co wyczyta z jego myśli, co ten jej z własnych oczu wyczytać pozwoli.
Człowiek w pewnym sensie upośledzony, trawiony pretensjami do świata i kompleksami, nie dostrzeże lasu birnamskiego. Żyje wśród lasu, ale w lesie lasu nie widać. Nie widać zapory, która powstrzymuje od przerostów egocentryzmu, od zbrodni. Ogromna budowla z nadpalonych belek i pni jaką wzniósł na scenie Marian Kołodziej, jest tym właśnie lasem. Konkretnym i metaforycznym. Widzą go wszyscy i przestrzegają jego praw - poza Makbetem. I on jeden tylko, nie dostrzegający w świecie innych, poza własnymi impulsami, praw, może jeszcze w obliczu klęski zawołać, z wiarą w swą przewagę, że: Świat jest opowieścią idioty, pełną furii i krzyku, który nie znaczy nic. A po śmierci, jak to z czarnymi bohaterami ludowych ballad, już jest za późno by zrozumieć, że jednak krzyk świata coś tam znaczył, że trzeba było uważniej weń się wsłuchiwać.
Nie bez przyczyny przywołuje tu hasło ballady. Szekspir oparł "Makbeta" na bajkowej kronice Holinsheda, która zupełnie poważnie wplotła w materialne dzieje czynnik czarownic i wieszczek, "weird-sisters" a i przedstawienie w Teatrze Narodowym pod wieloma względami przypomina piękną opowieść utrzymaną właśnie w poetyce ballady, z charakterami nieskomplikowanymi, schematycznymi i z przeraźliwym a pouczającym zakończeniem.
Piękną, ale jakby rozbitą na dwie postacie rolę zagrała Zofia Kucówna: scena szaleństwa lady Macbeth posiada walor samoistny, w pierwszej natomiast części przedstawienia jest kobietą pełną pychy i ambicji, która póki co widzi świat oczami męża, później, jednak, ujrzy także niejasne zarysy lasu birnamskiego. Niespodziankami przedstawienia są natomiast role Malcolma - Sylwestra Pawłowskiego i Banka - Wojciecha Brzozowicza. Jest także niezwykle efektowny finał z tyradą Krzysztofa Chamca (Macduff), a przecież wrażenie całości określa on, ów mały, szalejący po scenie, mocno demoniczny Makbet Wojciecha Pszoniaka, który niedostatki warsztatu chciałby pokryć tym większym dynamizmem; w końcu nie starczy mu głosu.
Jeszcze słowo o spolszczeniu Sity, który zresztą jak J. M. Rymkiewicz - i słusznie - woli unikać słowa "przekład": jest znakomity, a z tych, jakie słyszałem dotąd ze sceny, wydaje się najbliższy ideałowi współczesnego mówienia scenicznego - poetycki, więc "wysoki", a przecież nie zdradzający współczesnego ducha języka, jego barwy i dźwięku.