Makbet
Będziemy mieli tego sezonu w Warszawie aż dwie inscenizacje "Makbeta". Józef Szajna przygotowuje tę tragedię w swoim Teatrze Studio. W Teatrze Narodowym już jest grany "Makbet" w reżyserii ADAMA HANUSZKIEWICZA.
MARIAN KOŁODZIEJ stworzył przedstawieniu Hanuszkiewicza wspaniałą oprawę plastyczną. Wielkie odrzwia ze spalonych drewnianych bierwion, nadpalone ściany zamku Dunkana przy zmianie świateł stają się mrocznym lasem, w którym Szekspirowskie wiedźmy są czymś nieomal koniecznym. Scenografia Kołodzieja, pełna plastycznej inwencji, ma w sobie klimat zagęszczonej grozy, tak właściwy tej krwawej tragedii. Nie wiem, czy był to efekt zaplanowany - ze sceny wieje zapachem spalenizny, pożarem, który na chwilę przycichł. Normalnie w teatrze pachnie na scenie, jak wiadomo, klejem i kurzem. Przez chwilę myślałam, że to wiedźmy rozpylają jakieś wonie, ale okazało się, że nie. Po prostu Kołodziejowi, który użył spalonych bali prawdziwego drzewa, udało się zaatakować nie tylko wrażliwość plastyczną widzów, lecz i ich powonienie. Może to zabawne i nie zamierzone, a jednak ten swąd spalenizny pełni w przedstawieniu jakąś rolę.
W polskiej tradycji inscenizacji "Makbeta" mamy zapisanych kilka wspaniałych kreacji kobiecych; miewaliśmy Ladys Makbet, które przeszły do historii, nie miewaliśmy Makbetów, mimo iż grywali tę rolę wielcy aktorzy. Może jest w tym coś więcej niż przypadek.
WOJCIECH PSZONIAK, aktor z krakowskiego Teatru Starego, który przeniósł się do Hanuszkiewicza, właśnie w roli Makbeta startuje na scenie Narodowego. Nie muszę przypominać, że to świetny aktor, którego Piotr Wierchowieński w "Biesach" inscenizowanych przez Wajdę, żeby poprzestać na tym jednym przykładzie, jest aktorskim osiągnięciem wielkiej miary. Pszoniak gra Makbeta małego, pozbawia go wielkości. Jego Makbet jest zwyczajnym podlecem, kanalią podszytą strachem. Zaświtała mu szansa zdobycia władzy, więc po nią sięgnął, więc się przedziera przez mord i krew, ratunku przed sobą szukając na kolanach Lady Makbet. Nie ucieka przed tym, co robi, przed tym, do czego zmusza go każdy kolejny mord, w ramionach żony chroni się przed strachem o siebie. Jak embrion zwija się na jej kolanach, jakby chciał w nią wejść, cofnąć się do stanu nieświadomości.
Na pierwszy rzut oka wydaje się możliwy Makbet nerwicowiec bez charakteru, wciągnięty w groźną przerastającą go grę. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Pszoniak pokazuje, żeby sięgnąć do porównań, jadowitego płaza, który atakuje z ukrycia, bez przerwy bojąc się rozdeptania. W Szekspirowskim Makbecie jest coś więcej. To tygrys, zwierzę krwiożercze, ale jednak o innych niż robak wymiarach. Atakuje, bo musi, jego strach to nie nędzna obawa o siebie, lecz przerażenie koniecznościami, żelazną konsekwencją mechanizmu, w którego tryby się dostał.
Tragedią tej mrocznej postaci jest właśnie potrzeba czystości, tęsknota za dobrem i sprawiedliwością. Makbet marzy o tym, żeby przestać mordować, każde morderstwo ma być ostatnim. Jest w nim tragiczna wielkość, jest budzące grozę i współczucie rozminięcie się marzeń i czynów, jest potężna doza autoświadomości.
Jak przywiązany
łańcuchem do pala.
Nie mogę uciec. Niby
niedźwiedź w cyrku
Muszę do końca walczyć
na arenie.
Pszoniak robi z Makbeta rozwibrowanego histeryka - a to nie to samo. Histeria jest płaska, jednowymiarowa, pozbawiona tragizmu. Domyślam się, że pewien rozhisteryzowany kapral z wąsikiem, któremu udało się wymordować kilkanaście milionów Europejczyków stoi za przyjętą przez Pszoniaka koncepcją postaci Makbeta. A jednak, mimo całą koszmarną oczywistość tamtego historycznego przypadku - taki Makbet na scenie się nie sprawdził.
Wydaje się, że wewnętrzna logika Szekspirowskiej tragedii łamie się pozbawiona głównego filaru. Grozę zastępuje po prostu bajka. I kiedy w Narodowym zwycięski Malkolm ślizgając się we krwi zaprasza panów na koronację, brzmi to tak, jakby chodziło o kolację. Bajka się skończyła.
Lady Makbet gra ZOFIA KUCÓWNA. Rozpalona do białości ambicją władzy, całą siłę czerpie z tej namiętności; związana z rozhisteryzowanym tchórzem próbuje walczyć za siebie i za niego. Zofia Kucówna, wspaniała w scenie somnambulicznego snu, ma chyba trochę zbyt mało wyrazu w scenach poprzednich. Ale może to wina koncepcji przedstawienia, w którym wszystko jest trochę przygaszone. Hanuszkiewicz dysponuje świetnym zespołem, toteż przedstawienie jest znakomicie obsadzone i grane. Dyrektor gra Dunkana, WOJCIECH BRZOZOWICZ - Banka, KRZYSZTOF CHAMIEC - Macdufa, ALEKSANDER DZWONKOWSKI - Odźwiernego, EUGENIUSZ ROBACZEWSKI i JÓZEF TUREK -
Morderców, GUSTAW LUTKIEWICZ, EMILIA KRAKOWSKA i ANNA WRÓBLÓWNA - Wiedźmy, ZDZISŁAW WARDEJN - Hekate.
Rzecz grana jest w tłumaczeniu JERZEGO S. SITO, który z godną podziwu konsekwencją tworzy nowy kanon przekładów Szekspirowskich. Jego spolszczenia są ogromnie sceniczne, interesujące warsztatowo, robi je po prostu dobry poeta. Największym ich walorem, zupełnie niepodważalnym, jest po prostu współczesność języka. Tłumaczenia Koźmiana, Ulricha i Paszkowskiego pochodzące z końca ubiegłego wieku - bardzo się już zestarzały i niedobrze brzmią dziś ze sceny. Teatry od dziesięcioleci poprawiają je we własnym zakresie. Nowe, dobre tłumaczenia od dawna są już potrzebne. Zdumiewające jest, że w miejsce zachęty i uznania spotyka się J. S. Sito z atakami tyle ostrymi w tonie, co pozbawionymi argumentów. Niemiłe to ale jakże, niestety, polskie.