Artykuły

Co zostało z Hotelu Astoria

Wrocławski Teatr Polski znalazł się w tym sezonie - nie z własnej winy i, chciałbym wierzyć, nie na długo - w sytuacji dosyć kłopotliwej. Bilans strat w zespole artystycznym oka­zał się jakościowo istotny. Stosunkowo skromne możliwości reżyserskie, jakimi rozporządza obecnie sam teatr, nie uła­twiają krystalizacji konsekwentnej po­lityki artystycznej. W rezultacie oglą­damy premiery bardzo różnej miary i wartości. O ile inscenizację "Żywotu Józefa" można jeszcze zapisać na do­datnie konto teatru, o tyle kolejny spektakl - "Hotel Astoria" Aleksandra Sztejna - trudno uznać w jakimikol­wiek stopniu za sukces.

Nie podzielam opinii tych recenzen­tów, którzy źródeł porażki całego, am­bitnego przecież zamierzenia szukają w materii tekstu. Dramat Sztejna istotnie nie należy do arcydzieł, można mu za­rzucić szkicowość, uproszczenia w war­stwie motywacji, skłonność do wszyst­koizmu. Ale jest to zarazem tekst na­pisany z rzeczywistą pasją, tempera­mentem polemicznym i wyczuciem tea­tralnego efektu. Autor chce w swej sztuce zmieścić zbyt wiele tematów i tonacji; wątki - heroiczny, rodzinny i obrachunkowy nie zawsze korespon­dują ze sobą najszczęśliwiej. Ale jest to jednocześnie tekst pełen gorących ideowo-moralnych treści, ostry i niewygładzony w rysunku postaci i konfliktów. A to przecież atuty wcale mocne, zresz­tą już potwierdzone niejednym scenicz­nym sukcesem tej sztuki.

Mamy więc do czynienia z utworem niezwykle charakterystycznym dla kli­matu drugiej połowy lat pięćdziesiątych, utworem - repliką na dramaturgię współczesną spod znaku teorii bezkonfliktowości. Sztejn sięga po temat wo­jenny o bardzo szczególnej ekspresji. Trwająca niemal dziewięćset dni i no­cy obrona Leningradu stanowi w dzie­jach ostatniej wojny jeden z fenome­nów, których znaczenie wyraża się nie tylko w kategoriach militarnych, lecz - w nie mniejszym stopniu - w kate­goriach społeczno-psychologiczno-moralnych. Sam autor "Hotelu Astoria" był w tym czasie korespondentem wojen­nym i naocznym świadkiem oblężenia miasta. Fakty znał więc z autopsji. Jed­nakże napisał sztukę, która nie jest ani próbą rekonstrukcji autentyku, ani tyl­ko historycznym reportażem. Ma nato­miast ambicje być dramatem postaw, pewną syntezą wiedzy o własnym spo­łeczeństwie wyłaniającą się z wielu bardzo różnorodnych ujęć jednostko­wych losów i doświadczeń. Sztejn - dramaturg świadomie odwołuje się tu do wzorców radzieckiej klasyki rewo­lucyjnej jednocześnie wzbogacając tę tradycję o nowe obszary obserwacji.

Jedna rzecz wydaje mi się w "Hotelu Astoria" szczególnie godna uwagi - śmiała i frapująca kreacja pozytywnego bohatera: komunisty, majora lotnictwa wojskowego, który kiedyś padł ofiarą fałszywych oskarżeń, a potrafił w go­dzinie próby zachować charakter, ideowość i poczucie godności. Oczywiście nie wszystko jest w samym tekście tak ciekawe jak propozycja bohatera. Sztejn operuje konwencją na wskroś reali­styczną, a jednocześnie pozostawia zbyt dużo spraw i postaci niedorysowanych, zbyt wiele wątków jedynie sygnalizuje i to w sposób nie najlepiej umotywo­wany (mp. sprawa stosunku Lindy do Kondratowa). Ale w tym właśnie miej­scu najwięcej do powiedzenia ma już sam teatr, jego możliwości interpreta­cyjne, jego umiejętność wzbogacenia zawartych w utworze znaczeń o sferę scenicznych działań, sytuacji i podtek­stów.

Niestety, tym razem realizatorzy za­wiedli niemal na całej linii. Maria Straszewska wykazała wobec sztuki za­stanawiającą bezradność, poskąpiła re­żyserskiego ołówka, prowadziła spek­takl chaotycznie, od sceny do sceny, ubarwiając go efektami komediowymi wątpliwej marki, a przy tym zapomina­jąc o jednolitym wyrazie całości. W re­zultacie powstało przedstawienie bez wyraźniejszej koncepcji inscenizacyjnej, bez dyscypliny, klimatu i temperatury. Zabrakło też wybitniejszych propozycji wykonawczych.

Można by tu mnożyć przykłady ról źle obsadzonych i fałszywie interpreto­wanych. One też w znacznej mierze ob­ciążają konto reżysera. Oto np. Andrzej Gazdeczka jako Wadim Trojan miał wszelkie szanse zagrania tej kluczowej przecież postaci przynajmniej interesu­jąco, a przerysował ją w sposób draż­niący i psychologicznie nieuzasadniony. Nie najtrafniej obsadzona jako Kata­rzyna Iga Mayr taktownie próbowała znaleźć się w tej roli, wszakże bez peł­niejszego efektu. Obronił się niewątpli­wie Igor Przegrodzki. Jest on aktorem zbyt warsztatowo dojrzałym, by nie sprostać trudnej roli Kondratowa, ale też nie udało mu się stworzyć z mate­riału bądź co bądź kapitalnego kreacji dostatecznie bogatej i dramatycznej. Może najbardziej zostają jeszcze w pamięci sylwetki Duby (Jadwiga Skupnik), Lindy (Krzesisława Dubielówna), Batienina (Andrzej Hrydzewicz) i Iliuszy (Janusz Peszek). W sumie jednak zespół nie stanął na wysokości zadania, wiele ról raziło tanim szablonem lub wręcz nieporadnością, a reżyserskie roz­wiązanie niektórych scen, np. wątku estońskich partyzantów, było zasmuca­jącym przykładem ulegania najbardziej naiwnym schematom. Manieryczna sce­nografia Stanisława Bąkowskiego nie była również mocną stroną przedsta­wienia.

Tak więc wrocławska premiera nie zdołała nawiązać do najlepszych trady­cji tego teatru w dziedzinie populary­zacji dramaturgii radzieckiej. A szkoda, bo mieliśmy istotnie do czynienia ze sztuką współczesną nie tylko z nazwy, zaciekawiającą w obserwacjach, żywą i atrakcyjną scenicznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji