Artykuły

O tych, którzy bawią się zbyt dobrze

"Aalst" w reż. Radosława Rychcika w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Kilka uwag porządkujących: od strony dramaturgicznej "Aalst" wyróżnia specyficzna struktura. Ekspozycja następuje praktycznie na samym wstępie. Dowiadujemy się z niej, że małżonkowie Michael i Cathy Delaney zamordowali dwójkę swoich dzieci. Uściślając: młodszą córkę udusili, starszego syna porżnęli nożyczkami. Historia co chwila odsłania jednak kolejne, coraz mroczniejsze podszewki. Można zapytać: co może być bardziej wstrząsające niż akt dzieciobójstwa? Odpowiedź jest banalna - jego "motywacje". A zatem próby racjonalizacji czegoś, czego tak naprawdę zracjonalizować się nie da.

Dramaturgia spektaklu Rychcika to marsz po pozornie prostej ścieżce. Na tej drodze znajduje się jednak wiele zapadni. Zacznijmy od początku: przy stoliku zasiadają Cathy (Bengü Ergin) i Michael (Adihan Sentürk), jakby wycięci z weselnej fotografii: ona w chmurze białego tiulu, on w nienagannie skrojonym garniturze. Małżeństwo jest przesłuchiwane przez słyszany z offu Głos (Ertürk Erkek). To już jest ten etap, na którym mamy świadomość popełnionej zbrodni i zarazem ten, w którym jeszcze słyszymy ckliwości z listów sygnowanych infantylnymi zdrobnieniami Moo i Coo. Michael i Cathy mają za sobą trudną, splątaną przeszłość: ona była molestowana przez ojca, on wkroczył na ścieżkę przestępczą. Każdy ma szansę ułożenia życia na nowo, dlatego los doprowadził do ich spotkania, myślimy. Istna łaźnia dla dusz.

Tąpnięcie następuje w momencie, kiedy Michael wspomina uderzenie Cathy po raz pierwszy, czyli po dwóch tygodniach znajomości. "Skończyło się na policzku, bo gdyby była facetem, sprałbym ją na kwaśne jabłko" - peroruje mężczyzna. Dostajemy pierwszy niepokojący sygnał - myśleniem Michaela rządzi relatywizm. Przesuwanie kategorii moralnych i racjonalizowanie niedopuszczalnych zachowań kończy się wiarą w słuszność swoich sądów. Umywanie rąk, które biją, prowadzi coraz dalej, aż do niewybaczalnych konsekwencji.

W toku rozmowy dowiadujemy się co nieco o rodzinie Delaney. Małżonkowie nie mają stałej pracy. Obrastają w długi, zamawiają z katalogu artykuły, nigdy nie regulując płatności. Oprócz społecznego pasożytnictwa nie istnieje żaden wyróżnik, który decyduje o szczególności zbrodniczej familii. Następuje kolejne tąpnięcie - opis pierwszego morderstwa, dokonanego na małej Ellie. Reżyser prowadzi na pasku widza, który liczy na wskazanie palcem konkretnych motywacji, ujawnienie dewiacyjnych tajemnic, które w jakiś magiczny sposób rzuciłyby światło na zbrodnię. Nie dostajemy jednak nic prócz mglistego zarysu przeszłości bohaterów i kilku kadrów z ich codzienności. Kilka zdań, zero wiwisekcji, żadnej racjonalizacji. Morderstwo po prostu "się przydarzyło". I to jest najbardziej przerażające.

Perwersyjny łańcuch się jeszcze nie skończył. Cathy oskarża męża o wielokrotne gwałty analne. Dostajemy zatem kolejny trop sugerujący możliwość rozgrzeszenia. To kolejna zmyłka. Mimo kryzysów małżonkowie trzymają się razem i ramię w ramię zabijają kolejne dziecko. W swoim działaniu przypominają najbardziej zgrane, a przy tym najbardziej bezwzględne mordercze tandemy: Karlę Homolkę i Paula Bernardo czy Freda i Rosemary Westów. Kobieta podejmuje żerującą na emocjach próbę samousprawiedliwienia - dzieci zamordowano, by oszczędzić im życia w okrutnym świecie. Nie bez przyczyny państwo Delaney rozpościerają traumatyczne wydarzenia własnej młodości niczym tarczę ochronną. "Trudne dzieciństwo" staje się wytrychem do wszystkich zamków.

W tym momencie zaczyna się prawdziwy teatr spod znaku obligatoryjnej skruchy. Nad pokutą bohaterów wisi jednak cudzysłów. Wyczuwalny jest pewien fałsz. Zaczyna się płacz, pociąganie nosem, załamywanie rąk, cięcie nadgarstków. W reżyserowaniu żalu szczególnie bryluje Ergin, wcielająca się w Cathy. Nadmierna afektacja wyklucza możliwość łatwego uwierzenia w czyste intencje kobiety. Pani Delaney jest jednak na tyle charyzmatyczna, że widz może zacząć się zastanawiać, czy nie warto pozwolić bohaterom na wyzerowanie liczników i zaczęcie życia z czystym kontem.

Tymczasem dochodzi do kolejnego dramaturgicznego załamania. Rytuał ekspiacyjny został odbębniony. Rozgrzeszeni małżonkowie ukazują kolejną, tym razem wybitnie groteskową twarz. Snują opowieści o pięciu wieżach stereo, za które co prawda nie zapłacili, lecz i tak z nich nie korzystają - chyba że ciskając sprzętem w czasie burd. Jedzenie dostarcza na próg domu opieka społeczna. Cathy kradnie ubrania ze sklepu i wścieka się na ochronę za brak godnego traktowania. Kto jest winien? Oczywiście tajemniczy moloch pozbawiony twarzy - system. A dlaczego jest wadliwy, tego bohaterowie już nie potrafią uargumentować. Staje się zatem pustym hasłem, którym można swobodnie szermować. "Potnę sobie nadgarstki, może wtedy wreszcie się wpasuję w wasz system" - szantażuje Cathy. Pyskówki małżonków stają się coraz bardziej szczeniackie. Taki obrót spraw ma jednak swoje korzyści. Na początku przesłuchania Głos jest neutralny, kulturalny, pełen godności. Im bezczelniejsi stają się rozmówcy, tym bardziej Głos zdaje się nakręcać; przemienia się w sędziego, później w agresora, pobrzmiewa w nim żądza linczu. Głos, tak samo jak widzowie, jest pozbawiony możliwości działania. Postronni obserwatorzy nie są predestynowani do wymierzania kar. Cathy i Michael kpią ze świata z bezpiecznego dystansu.

W finale dochodzi do ostatecznej erupcji cynizmu. Mordercza para przyznaje wprost, że zabiła dzieci, by zakończyć "niedolę". Ergo: by żyć wygodniej jako pasożyty państwa opiekuńczego. Kochankowie wymyślają chwytliwe frazy sterujące uczuciami ludzi. Sięgnijmy do początku - spektakl otwiera ujadanie psów. Jeszcze wtedy może się wydawać, że "Aalst" będzie traktować o nagonce, żądzy krwi i samosądzie. Przedstawienie zostaje spuentowane obłąkanym wyciem pary, drwiącej z wystrychniętych na dudka głupców. Jak się okazuje, największym wspólnym talentem Michaela i Cathy jest umiejętność autokreacji. Mamy jeszcze kropkę nad "i": dewianci wieszają na obracającym się wirniku figurki nowożeńców, przypominające ich samych. Plastikowi wisielcy wirują w rytm gorączkowych obrotów. To gest naładowany szczególnym znaczeniem. Mordercy świetnie wiedzą, czego oczekuje od nich społeczeństwo i jaki akt dopełniłby publicznej "ekspiacji". Samobójstwo pozostaje jednak w sferze symbolu. Państwo Delaney zbyt dobrze bawią się na świecie, by opuścić go ot tak.

Chociaż Rychcik został uhonorowany Paszportem Polityki za reżyserię poznańskich "Dziadów", warto zwrócić uwagę na rzecz mniej widowiskową, lecz w równym stopniu dowodzącą talentu twórcy. "Aalst" to spektakl oszczędny w doborze środków. Prostota jest jednak pozorna. Inscenizacją rządzą fluktuacje napięć. Małżonkowie co chwila zmieniają maski i igrają z oczekiwaniami widza. Całości dopełnia wykonywana na żywo muzyka duetu Natural Born Chillers, raz podkręcająca nerwową atmosferę, innym razem idąca na przekór dramaturgii, kiedy chilloutowe rytmy w przewrotny sposób ilustrują makabreskę. Mało uważny widz nie odnajdzie w "Aalst" nic efektownego. Ci bardziej skupieni zaczną tropić mnożące się wolty. Te odsłonią pewną prawdę: są takie czyny, których nie można wytłumaczyć na drodze logiki. Można przyjrzeć się samej zbrodni; wszystko inne pozostaje nadbudówką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji