Artykuły

Sama Słodycz

Iredyńskiego krytycy zapisywali już do moralistów i roztrząsali jego filozo­fię. Ciągle jeszcze trudno im uwierzyć, że wszystko to - czyli 12 sztuk i sztu­czek - jest znacznie prostsze. Nie chcą przyjąć, że - owszem - można pisać takie nieprzyjemne rzeczy bez żadnej moralnej intencji i głębszej myśli. Wbrew sztampie, Iredyńskiego nie prze­moc fascynuje, w jej niezliczonych prze­jawach i aspektach - najstarsze do­świadczenie życia - lecz sam akt prze­mocy. I nawet nie akt przemocy jako rozgrywka i jako strategia walki - lecz jako znęcanie się. Bieda z tak chwytli­wym tematem polega jednak na nie­uchronnym ubóstwie obudowy. Gdybyż to można spokojnie, precyzyjnie, przez dwie godziny pokazywać parszywiutkim voyeurom, jak to mianowicie znęca się człowiek nad człowiekiem - dręczy, bi­je, torturuje, jak tamten wije się, skrę­ca, jęczy, błaga o litość... Ale Iredyński i tak porusza się na granicy. A natural­na obudowa aktu znęcania się jest ża­łośnie wątła; z wszelkiej możliwej cha­rakterystyki postaci zostaje tylko: silny - słaby, wytrzymały - niewytrzymały. I koniec. No, a co z teatrem?

Teatralność w rozumieniu Iredyńskie­go jest sztuczną zabudową pustki wokół drastycznego, naturalistycznego lub pa­tologicznego jądra. Tak powstają złe teksty w stylu "Samej słodyczy". Złe, ponieważ nieznośnie pretensjonalne i tym bardziej minoderyjne, im brutalniejsza i uboższa prawda - ale prawda jednak - tkwi w środku. W "Samej słodyczy" tak rozumiana teatralność po­chłania niemal wszystko: nawet choroba i seks znalazły się w tej sztuce dla "teatralności", to znaczy wypchania jej na pełny metraż, gdyż na właściwy temat nie mają żadnego wpływu. Tema­tem jest przeciwstawienie: psychodramy jako znęcania się na niby, które organizuje Mistrz mięczak, i mordu jako znęcania się na serio pod komendą Sa­mej Słodyczy. Gotów jestem zresztą przypuścić, że seks i gruźlica w sanato­rium, gdzie rzecz cała się dzieje, są, ja­ko oczywisty odnośnik do "Czarodziej­skiej góry", po prostu kpiną autora z filozofującej na jego temat krytyki. W przeciwnym razie trzeba by ostrzec Ire­dyńskiego przed pokusą megalomanii.

Dwaj niepoczątkujący bynajmniej re­żyserzy wybrali sobie "Samą słodycz" na gościnne występy: Jan Bratkowski w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu i Zygmunt Hubner w Teatrze Współczes­nym w Warszawie. Prapremiera należy do Bratkowskiego.

Radził sobie. Inscenizacja nie odbiega od tekstu. Najgorzej wypadła scena transu, która jest z innego kabaretu i do innej akustyki sali. Poza tym wszyst­ko szło płynnie, w czym znaczna zasłu­ga zespołu aktorskiego. Postaci drugiego planu dzięki popisowym skeczom rodza­jowym, w które wyposażył je autor w psychodramie, zostały sprawnie wypeł­nione aktorsko, wyróżniły się Halina Buyno i Iga Mayr oraz Ferdynand Matysik. Znacznie gorzej powiodło się protagonistom - zgodnie z uprzednią uwa­gą niewiele mieli do grania. Igor Przegrodzki może sobie poczytać za zasługę, że nie robił nic, gdy nic nie było do ro­boty. Marta Ławińska dzielnie wyrasta­ła na hitlerka, zwłaszcza w II akcie; dziewczynie naprawdę należą się lepsze role.

Porównań z Warszawą nie będzie, za dużo słodyczy na raz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji