Artykuły

Pan Yapa zalogował się w sieci

- Internet fascynował mnie od początku, kręciło mnie, jak to wszystko się dzieje, jak działa. To niezwykła forma przekazu i nieprawdopodobnie silna. Często porównuję to z telewizją, z którą przez lata byłem związany. Dziś w telewizji dają jakieś bzdurne, koszmarne amerykańskie formaty, telewizja sama nie tworzy nic wartościowego - mówi aktor KRZYSZTOF JANCZAK.

Nie chcę wypominać wieku, ale ma pan 66 lat, czyli jakby nie patrzeć, czas na emeryturę. Pan jednak ogłosił wielki powrót na YouTube. Co się stało?

- Oooo! Dużo by opowiadać! Wracając jednak do wieku, to kiedyś powiedziano, że Pan Yapa generalnie nie ma wieku i tak to przyjąłem. Moja postać nie ma lat i niech tak będzie, że jest on takim dziwnym stworem. Powodów powrotu jest jednak co najmniej kilka. Ciągle koncertuję, odbywam wiele spotkań z ludźmi i cały czas pojawia się pytanie: co się dzieje, dlaczego mnie nie ma? Pyta zwłaszcza to pokolenie, dla którego prowadziłem kiedyś moje programy i które przy mnie wyrosło. Ci ludzie mają teraz ponad 20, a nawet 30 lat. Każde spotkanie z nimi jest przesympatyczne.

Filmik pokazujący pana rozmowę o hejterach z... kotem, który został opublikowany w sieci, cieszy się sporą popularnością, ale niektórych bardzo zdziwił, bo pan w nim klnie jak szewc.

- Tak naprawdę to tylko cytuję jakiegoś człowieka piszącego obelgi (śmiech).

Ale cytowanie takich słów to też przeklinanie.

- Swojego czasu zapytałem nawet znajomych, czy nie za dużo było tych ostrych słów, ale usłyszałem, że to nic w porównaniu do tego, jak chociażby aktorzy rozmawiają między sobą w garderobie czy sposób, w jaki sąsiad za ścianą odzywa się do żony. W zestawieniu z tym ja z moim kotem jesteśmy mały pikuś. Owszem, być może powinno mówić się pięknym językiem literackim, ale jak ogląda się polskie produkcje filmowe, to język zrobił się tam potworny. Dlatego wcale nie widzę powodu, żeby uciekać w coś pięknego.

W domu też rzuca pan "mięsem"?

- Jasne, jak każdy z nas. Tylko że dziś wszyscy udają, że oczywiście tego nie robią. Że niby wszyscy jesteśmy purystami językowymi mówiącymi "aczkolwiek", "ach, doprawdy?" "oj, przepraszam cię, kochany". Ja takich rozmów nigdzie jednak nie słyszę. Taki jest język potoczny, tak się mówi i nie widzę powodu, żeby się przed tym wzbraniać. Poza tym w ten sposób chciałem trafić do ludzi i powiedzieć im, co mnie boli.

To co boli dziś Pana Yapę?

- Widzę, co dzieje się w naszym kraju z pokoleniem, które wychowywało się na moich programach. Sam mam dzieci, które już wyrosły i też są w tym wieku. Widzę ten dramat, potworne oszustwa, krętactwo. Mojej córce, która z zawodu jest grafikiem, od sześciu miesięcy firma nie płaci pensji i udaje głupka. Dziewczyna ma problemy i mój syn tak samo. Dzisiaj z młodymi ludźmi zawiera się jakieś koszmarne umowy, przez co są bezradni, nie mają jak żyć, po uszy siedzą w kredytach. Zapanował jakiś dziki kapitalizm w Polsce, jakiś straszny, XIX-wieczny. Gdzie są jakiekolwiek zasady etyczne, moralne? Nie pamiętam takich czasów, bo zawsze istniało jakieś porozumienie, ludzie spotykali się, rozmawiali ze sobą. Ja ten świat widzę i on mnie dotyka. Stąd pomysł dialogu starszego pana z kukiełką. Kot nic nie rozumie z tej rzeczywistości i ten wyrzucony z komercyjnego świata pan próbuje mu cokolwiek uświadomić. No więc jak ma mu to wytłumaczyć? Musi posługiwać się przekazem, jaki zna ten kot.

Uważa pan, że w dzisiejszych czasach internetu, krótkich przekazów i szybkiej rozrywki jest jeszcze miejsca dla Pana Yapy?

- Nie jestem pokoleniem Facebooka, ale nigdy nie uciekałem od nowego. Internet fascynował mnie od początku, kręciło mnie, jak to wszystko się dzieje, jak działa. To niezwykła forma przekazu i nieprawdopodobnie silna. Często porównuję to z telewizją, z którą przez lata byłem związany. Dziś w telewizji dają jakieś bzdurne, koszmarne amerykańskie formaty, telewizja sama nie tworzy nic wartościowego. Może pan nie wierzyć, ale przychodzą do mnie te 30-latki już z własnymi dziećmi i mówią "panie Yapo, pan był dla nas kimś, a teraz nie mamy co swoim dzieciom pokazywać". Dlatego zagłębiłem się w ten internet, bo to ogromna siła. Wrzuciłem filmik i widzę, że od razu jest reakcja, ludzie piszą komentarze, od brutalnych po piękne, od zabawnych po gorzkie. Oczywiście trzeba tę reakcję sprowokować, dlatego czasami język bywa brutalny. Ale warto, bo spotykam teraz ludzi już po emisji tego filmiku z kotem i słyszę od nich "dzięki".

Porywa się pan na trudną misję kształcenia młodych Polaków?

- Nie rozpatruję tego w kategorii misji, bo to zbyt duże słowo. Myślę, że to pokolenie samo znajdzie sobie swoich misyjnych twórców, artystów. Daj Boże, żeby tak się stało. Ja jestem tylko obserwatorem, mówię za siebie. Ale mówię prawdę, jestem szczery i tyle. Nie chcę być jednak wieszczem.

Dzisiejsi nastolatkowie nie wiedzą raczej, jaka duża w latach 90. była pana popularność. A to był prawdziwy szał. Jak pan to wspomina?

- Rzeczywiście to było fascynujące zjawisko. Nie robiono wtedy wprawdzie pomiarów oglądalności programów, ale na pewno była duża. To był dla mnie osobiście fantastyczny czas, chociaż trudno mi wytłumaczyć, dlaczego tak się stało. Trudno mówić o samym sobie. Teraz zmienił się czas, zmieniła się rzeczywistość, ale cały czas jestem tym samym Panem Yapą. Dzieci zawsze mi wierzyły, bo ja się do nich nie umizgiwałem. Jeśli nagrywałem dla nich piosenkę, to robili ją ze mną najlepsi muzycy rockowi. Nie mówiłem maluchom: "Oj, dzieci kochane, podnosimy rączki do góry" czy "Klaszczemy rączkami: klap, klap, klap!". Ja zawsze mówiłem do nich po prostu, zwyczajnie: "Słuchajcie, ludzie!". Nie każdy pamięta, że Pan Yapa był tak naprawdę jednak wypadkiem przy pracy i wywodził się z kabaretu. W latach 80. w Polsce panował mroczny czas, a my bojkotowaliśmy telewizję. To był czas telewizyjnego Mordoru, bo nic w niej nie było. Ale pewnego razu zagadnęła mnie i moich kolegów Bożena Walter i powiedziała: "Chłopaki, co te dzieci są winne?": I tak powstał program "5-10-15".

Był pan jednym ze współtwórców tego programu.

- O mało którym programie telewizyjnym można powiedzieć, że jest kultowy. Ten był i trochę go brakuje. To szerszy temat, bo trzeba dotknąć skostniałej dziś Telewizji Polskiej. Nie zgadzam się z tym, ale mogę zrozumieć, że pan z telewizji prywatnej nie widzi biznesu w programach dla dzieci, bo na tym nie zarabia. Jest właścicielem i ma prawo robić, co chce. Jest OK, niech robi swój show na granicy absurdów. Publiczna telewizja ma jednak pełnić misję, ale jak się do nich chodzi, to nawet nie wiadomo, z kim powinno się rozmawiać. Budżety na programy dla dzieci są żadne, a takie formaty muszą być inne niż te dla dorosłych. Scenografia musi być w nich duża, dopracowana, muzyka musi być świetna. A tutaj proporcje są odwrotne, trzech kretynów rozmawia o polityce w scenografii za pół miliona złotych, a program dla dzieci jest za 10 tys. zł. Nikt o to nie dba, nikogo to nie obchodzi. Pamiętajmy, że nasze dzieci są jak walizka: co się w nią włoży, to później się wyjmie. Te bzdurne redaktorki nie rozumieją, że na ich oczach rośnie pokolenie, które za 20-30 lat będzie kształtowało ten kraj.

Jest jeszcze nadzieja?

- Raczej nie. Czarno to widzę, chyba że powstanie jakiś oddolny ruch, który to wszystko wysadzi w powietrze. Póki jednak telewizja publiczna nie przestanie ścigać się ze stacjami komercyjnymi to, kto bardziej zszokuje lub potnie się na wizji, to nic z tego nie będzie. Dlatego Pan Yapa wrócił sobie, tak jak chciał, i nikogo nie zmusza do oglądania swoich filmików.

Dużo goryczy w panu.

- Odpowiadam na pytanie. Ale proszę mi wierzyć, że mam bardzo dużą empatię do ludzi i życia. Żyje mi się świetnie w tym sensie, że mam pozytywny charakter, lubię pocieszać ludzi, rozweselać ich.

Nigdy nie uwierała panu łatka wiecznego wesołka? Przecież jak każdy człowiek miewał pan gorsze dni. A uśmiech stał się poniekąd pana obowiązkiem.

- Sam nigdy nie kreowałem się na osobę wiecznie uśmiechniętą. Taki chyba jestem, że w każdej rzeczy staram się znaleźć coś cudownego, zabawnego. Coś, co pozwala nam uśmiechnąć się, ponieważ dla każdego jest to przecież napęd życia. Bo inaczej można byłoby chyba już tylko usiąść i płakać.

To gdzie jest teraz pana miejsce na ziemi?

- Na wsi, 45 kilometrów od Warszawy.

I co pan robi na tej wsi.

- Zbudowałem dom, o jakim zawsze marzyłem, czyli drewniany. Dużo piszę, zawsze to lubiłem. Nigdy o tym jakoś głośno nie mówiłem, bo to jednak sprawa leżąca we mnie gdzieś pod spodem. Piszę jednak chociażby sztuki teatralne. Tutaj mam spokój, ciszę. Jeśli chcę, to w ciągu godziny jestem w mieście. Wieś do mój azyl, ucieczka od świata, ale też i przyczółek, który pozwala mi szybko wrócić do tego świata. A jak Pan Yapa potrzebny jest w sieci, to mam internet mobilny. Włączam go - chociaż często się zawiesza i długo buforuje - i daję radę.

Krzysztof Janczak - urodził się 3 lipca 1949 r. w Otwocku. Aktor, reżyser, scenarzysta. Na początku lat 70. zadebiutował jako poeta w dwutygodniku społeczno-kulturalnym "Kamena", następnie związał się ze Studenckim Teatrem Satyryków. W latach 1976-1980 występował w kabaretach wystawiających na deskach klubu Stodoła w Warszawie. W 1980-1981 współpracował z Janem Pietrzakiem. W jego kabarecie Młoda Egida, a następnie Pod Egidą był aktorem i autorem tekstów. Po wprowadzeniu stanu wojennego publikował w podziemnej prasie. W tym czasie po raz pierwszy wcielił się w postać Pana Yapy, która była jego autorskim pomysłem. Pan Yapa współtworzył program "5-10-15". Występował także na wielu koncertach i trasach estradowych, m.in. ponad 200 razy w Lecie z Radiem. Zagrał w wielu filmach i serialach, m.in. "Siedem życzeń", "WOW", "Wielkie oczy", "Łowca", "Gwiezdny pirat" czy "Tajemnica Sagali". W 2008 r. zrezygnował z pracy na estradzie i telewizji, zajmując się pracą scenarzysty teatralnego i filmowego. (Źródło panyapa.art.pl, wikipedia.pl)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji