Bogusławski przyjechał do Olsztyna
Nie doczekaliśmy się, jak dotąd, pełnego polskiego przekładu powieści Gyorgya Spiró "Iksowie". Było to "zasługą" głosów oburzenia wywołanych faktem, iż węgierski autor szargał jakoby w swej książce nasze narodowe świętości; zadziałały też okoliczności natury politycznej, w "Iksach" dopatrywano się bowiem odniesień do naszej sytuacji na początku lat osiemdziesiątych. Z tekstem Spiró mogliśmy się więc zapoznać jedynie we fragmentach opublikowanych na łamach "Pamiętnika Teatralnego". Na język polski przełożono natomiast "Szalbierza" - sztukę teatralną będącą sceniczną adaptacją niektórych wątków powieściowych. Jej prapremiera - we wrześniu 1987 roku w Teatrze Ateneum - nie wywołała wielkich emocji. Czas był już trochę inny, inne też ambicje reżysera. Inscenizując "Szalbierza", Maciej Wojtyszko nie pragnął "odbrązowiania" postaci Bogusławskiego, nie szukał też pretekstu do politycznych demonstracji. Tekst Spiró stał się dla Wojtyszki i jego współpracowników okazją do zabawy wokół zawsze efektownego scenicznie motywu "teatru w teatrze", zabawy, przyznać trzeba, momentami nazbyt beztroskiej.
Spektakl przygotowany przez Krzysztofa Ziembińskiego w olsztyńskim Teatrze im. Jaracza pokazuje "Szalbierza" w nieco innym kształcie i w innej tonacji. Ziembińskiego nie interesują w gruncie rzeczy sceniczne przebieranki, nie zamierza też szokować nas ani demitologizowaniem osoby Bogusławskiego (zresztą - czy jest o co się oburzać?), ani politycznymi aluzjami - dziś już raczej zwietrzałymi. Nie jest to przedstawienie ani o polityce, ani o Bogusławskim (choć on pełni tu rolę najważniejszą), lecz o teatrze.
Oto prowincjonalna buda na kresach. Zgorzkniali aktorzy, którzy już dawno pogodzili się z myślą, że nie im pisana kariera, starzy, wspominający z nostalgią dawne dobre czasy, techniczni. Wiadomo: nic wielkiego dziś zdarzyć się tu nie może. A jednak cuda bywają. Przynajmniej w teatrze. Oto niespodziewanie do tego prowincjonalnego zespołu przybywa "sam mistrz" - Bogusławski. Mistrz jest stary i zmęczony i bardzo potrzebuje pieniędzy. Dlatego postanawia wystąpić gościnnie w roli Tartufe'a w "Świętoszku" Moliera.
Tę część spektaklu rozgrywa Ziembiński inaczej niż Wojtyszko. Aktorzy olsztyńscy grają bez nadmiernych przerysowań, jakby dla podkreślenia "cudownych" efektów reżyserskiej metody Bogusławskiego. Co prawda, jak zauważył w "Dialogu" Zbigniew Wilski, metoda ta przypomina bardziej metodę Stanisławskiego aniżeli wskazówki, jakich udzielał Bogusławski w swej "Mimice", ale przecież nie o takie szczegóły chodzi. Główny bohater utworu w powściągliwej interpretacji Krzysztofa Ziembińskiego jawi się więc jako świadomy swej roli twórca, który mądrością i osobistym przykładem porywa zgorzkniały ansambl do działania.
Siła interpretacyjnych argumentów nie byłaby może zbyt wielka, gdyby nie dość specyficzne okoliczności towarzyszące mej wizycie w Teatrze im. Jaracza. Olsztyńskiego "Szalbierza" oglądałem kilka tygodni po premierze, na przedpołudniowym spektaklu dla szkół. W dodatku, tego akurat dnia zepsuło się ogrzewanie, wszyscy siedzieli w paltach, bowiem temperatura w teatrze była niewiele wyższa niż na dworze. Ziąb na sali (a aktorki w zwiewnych, wydekoltowanych kostiumach), młodzież, jak to młodzież, raczej niesforna, mimo to spektakl szedł normalnie, jak gdyby nic się nie stało. Nie było może wielkich kreacji, ale nie było też zgrywy, błazenady ani lekceważenia publiczności, choć ta raczej nie okazywała teatrowi szacunku. W tym kontekście - rodem jakby z koszmarnego snu imć Bogusławskiego, snu, który w wielu teatrach jest niestety jawą - uwagi Spiró o kondycji teatru i podłej doli aktora prowincjonalnego zabrzmiały wyjątkowo prawdziwie.