Artykuły

Trans, światło i dźwięk. Jak mami "Czarodziejski flet"

"Czarodziejski flet" w reż. Jarosława Marszewskiego w Operze Podlaskiej. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

"Czarodziejski flet" faktycznie jest czarodziejski - wszystko tu iskrzy, mży, jak nigdy dotąd czaruje światłem. I muzyką, która brzmi przepięknie, wreszcie słychać ją znakomicie. Bohaterowie śpiewają wspaniale, gorzej, gdy zaczynają mówić - czar pryska, dialogi brzmią papierowo.

Czego jednak nie dopowiedzą, to dośpiewają, soliści i chórzyści - co zrozumiałe - właśnie w warstwie muzycznej czują się jak ryba w wodzie, to jest głównie ich świat. I tu spisują się świetnie, zresztą muzyka Mozarta to jedna z największych wartości najnowszej premiery w Operze i Filharmonii Podlaskiej, która ostatnim rzutem na taśmę, w końcówce roku, znalazła się w repertuarze gmachu przy Odeskiej. To historia miłości księcia egipskiego Tamina i córki Królowej Nocy - Paminy, którym po licznych perypetiach i próbach, mimo intryg matki dziewczyny, udaje się dojść do szczęśliwego finału.

Cyfrowy trans

"Czarodziejski flet" w reż. Jarosława Marszewskiego od kilku tygodni zapowiadano jako widowisko wizualne, z zastosowaniem najnowocześniejszych osiągnięć techniki cyfrowej, przy rezygnacji z ciężkiej, tradycyjnej scenografii. I tak właśnie się stało.

Niemal całkowicie pusta scena, jakieś drobne fizyczne elementy scenografii, do tego rekwizyty w dłoniach bohaterów, które bardziej mają charakter skrótu/znaku niż pełnią ilustracyjną rolę. A jednak widzowie są mamieni, złudzenie, że postaci przebywają w jakiejś baśniowej, pełnej kolorów przestrzeni - jest olbrzymie. W jednym miejscu sprzęga się przeszłość i współczesność - muzyka i tekst powołane do życia ponad dwieście lat temu zaskakująco ciekawie łączą się z nowoczesną technologią.

Nowością w spektaklu białostockiej opery jest scenografia budowana przez multimedia aż w tak dużym stopniu - to one właśnie generują czarowne złudzenie baśniowego świata, jakiejś kosmogonicznej przestrzeni, w której rozgrywa się mozartowska historia wypełniona dziwacznymi postaciami.

To przestrzeń trochę bajeczna, trochę tajemnicza, hipnotyzująca i transowa, w której jest miejsce na galaktyczne konstelacje, mgławice, atmosferyczne wyładowania, świetlne pająki, tajemnicze znaki (multimedialna scenografia i kostiumy - Monika Graban i Radosław Dębniak). Z sufitu spływają przesłony, dające niekiedy wrażenie obrazu w 3D, z boku wjeżdża laserowy las, przesuwają się ruchome elementy sceny, postaci wysuwają się z podziemi, zstępują w nie. Czasem scena wygląda tak, jakby rozsypało się nad nią milion świetlików, a czasem, jakby pożerał ją ogień. Tło pulsuje, żyje własnym życiem, jest trochę mroczne, trochę aksamitne, czasem aż chciałoby się weń z ciekawości zanurzyć, zwłaszcza że wszystko połyskuje, zwielokrotnia się, odbija.

Wielobarwny konglomerat

Co istotne - atrakcyjny multimedialny wymiar tego spektaklu nie jest pustym ozdobnikiem, często współgra z treścią, z ciekawymi strojami tworzy spójną całość. W przestrzeni wyznaczonej przez odpowiednio sterowane światło i cyfrowe projekcje, opalizują detale kostiumów, czasem to tylko jakiś drobny element, a robi wrażenie.

Operowe pary mają podobne kolorystycznie stroje, zaś gadżety (choćby pudełko z dzwoneczkami czy zawierające tytułowy flet) mają konsekwentne i spójne w stosunku do całości kształty.

Łatwo byłoby się w tym wszystkim pogubić, łatwo byłoby też przedobrzyć - bowiem w operze Mozarta pojawiają się postaci z różnych epok, a więc i różne style: są egipscy książęta, są kapłani, są czarodziejskie postaci skądinąd (z kosmosu?) w stylu Królowej Nocy. Są wątki arabskie i afrykańskie, a jakby jeszcze tego było mało - Ptasznik, który swoją frywolnością bardziej kojarzy się z renesansową szekspirowską poetyką niż orientalną egzotyką. Tymczasem to m.in. kostiumy całą tę barwną fantastyczno-filozoficzną czeredę jakoś porządkują i organizują. Nawet XIX-wieczny rower z gondolą przypominający sterowiec jakoś się ikonograficznie w tej przestrzeni mieści.

W efekcie - pod względem scenograficznym i kostiumowym - dostajemy estetyczne, balansujące między powściągliwością, a feerycznym rozbuchaniem widowisko, które wizualnie nie nuży i nie drażni nadmiarem. Pod względem wizualnym bardziej hołduje filmowej niż operowej stylistyce, do której przez dekady widz oper był przyzwyczajony.

Muzyczny majstersztyk

Ale jest w spektaklu pewien constans, który dobrze rozkłada proporcje - na szczęście cyfrowy wymiar spektaklu nie przytłumia jego jednej z najważniejszych, jeśli nie najważniejszych - części składowych - cudownej, pełnej lekkości i emocji muzyki, która jest wizytówką Mozarta. Majstersztyk kompozytora, pełen kunsztownie rozpisanych muzycznie scen zespołowych i kameralnych na grunt białostocki dobrze przenoszą nasi muzycy (podczas premiery prowadził ich kierownik muzyczny opery Michał Klauza).

Tak jak i roziskrzone światłem jest widowisko, tak i ta muzyka w wykonaniu Orkiestry Opery i Filharmonii Podlaskiej skrzy od emocji i dźwiękowych niuansów, ilustruje doskonale zmieniający się klimat spektaklu - czy jest on frywolny i zabawny, czy melancholijny.

Podobnie sprawa się ma w przypadku pięknie poprowadzonych partii solistów czy chóralnych (pod kierunkiem Violetty Bieleckiej) śpiewanych w języku oryginału: twardy język niemiecki uzyskuje w ich wykonaniu nieoczekiwaną miękkość i nawet pieśni miłosne zazwyczaj w niemieckim brzmiące zgrzytliwie - tu brzmią pięknie.

Wiele śpiewanych partii z "Czarodziejskiego fletu" zapada w pamięć. Bardzo trudna aria Królowej Nocy (w premierowym spektaklu to: Maria Rozynek-Banaszak), pełen rozpaczy i miłości śpiew Paminy (Iwona Sobotka), gdy wydaje się jej, że została odrzucona przez ukochanego; potężna basowa partia mądrego Sarastra, arcykapłana Izydy i Ozyrysa (Remigiusz Łukomski), w której wydaje się, że już niżej dźwiękiem zejść nie można, a jednak można; czy też rozmowa - swoisty recytatyw Tamina (Aleksander Kunach) z Pierwszym Kapłanem Przemawiającym (Piotra Nowacki). To tylko niektóre przykłady, urokliwych fraz jest więcej.

Papierowo i niekonsekwentnie

Niestety, gorzej jest z dialogami (postaci wygłaszają je w języku polskim między ariami śpiewanymi po niemiecku, wtedy na ekranie możemy przeczytać tłumaczenie). Artyści w większości zdecydowanie lepiej śpiewają niż grają, gdy przychodzi do mówienia - są dość papierowi, sztywni, mało wiarygodni psychologicznie. Ale o tym na szczęście szybko się zapomina, wystarczy, że scenę zagarnie znów muzyka i ich głosy.

Choć jest też oczywiście trochę kameralnych scen zagranych (czy zatańczonych) dość naturalnie i lekko, m.in. sceny z udziałem Trzech Dam odnajdujących zagubionego księcia (Magdalena Masiewicz, Monika Ziółkowska, Joanna Motulewicz), zwiewny pląs postaci w bieli otaczających Tamina (choreografia Agustina Egurroli), udziela się też powaga Sarastra (arcykapłana, którego królowa chce zabić i zleca zabójstwo córce, grożąc jej klątwą, jeśli tego nie zrobi).

Soro humoru na scenę wprowadza Ptasznik Papageno (Robert Gierlach) - tak zresztą, żartobliwie, skonstruowana jest jego rola: czy to konwersuje z dziewczętami, czy gdy próbuje się powiesić, i negocjuje jeszcze z losem, czy wreszcie gdy broni się przed Papageną (Anna Wolfinger) myśląc, że to pokurczona starowinka, a nie schowana pod chustą piękna dziewczyna.

Mimo wizyjności zdarzają się też w widowisku spore mielizny, które na dłuższą metę nieco nużą: mało ciekawie, wręcz w szkolny sposób rozegrana jest scena próby ognia: zbyt dosłownie, zbyt szczątkowo i akademicko. Skoro już twórcy zagarnęli nas w tak czarodziejski klimat, chciałoby się czegoś więcej. Niekonsekwentnie jest poprowadzona też jedna z pierwszych scen: Tamino mówi o portrecie dziewczyny z czarnymi lokami, główna bohaterka faktycznie takie ma, tymczasem w tle niczym hologram obraca się trójwymiarowy obraz kobiety o blond włosach.

Zamazany plan

Choć przesłanie "Czarodziejskiego fletu" sięga głębiej niż tylko przedstawienie miłości i prawdy poddanych ciężkim próbom, to w białostockim przedstawieniu ta wielowymiarowość dzieła Mozarta nieco niknie. Oświeceniowe ulubione wątki przejścia od ciemności do światła, rozpoznawanie siebie samego, triumf rozumu i prawdy, nawiązania do wolnomularstwa - wszystkie te różne tropy, które przez stulecia różnie odczytywano w fabule opery Mozarta - tu stanową plan dalszy, czasem wręcz zamazany, potraktowany dość po macoszemu.

Najważniejsza jednak część "Czarodziejskiego fletu" - muzyka - jest tu bardzo sugestywna. I to w połączeniu z eksperymentowaniem z multimedialnym jest podstawową wartością białostockiej inscenizacji.

Spektakle, bilety

Najbliższe spektakle "Czarodziejskiego fletu": 2-4 stycznia, 17-18, 25, 31 stycznia, 1 lutego, godz. 19.

"Czarodziejski flet" trwa około 2,40 minut. Do połowy lutego ma zostać zagranych jeszcze ponad 10 spektakli. Bilety (tradycyjnie na premierę były droższe - 210 zł i 157 zł), na spektakle w kolejnych dniach już tańsze, w różnych cenach: miejsca na parterze kosztują 105 zł, 89 zł, 78 zł, w loży - 57 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji