Artykuły

Jak wyjść z tej klatki?

"Klatka wariatek" w reż. Macieja Korwina (wznowienie: Bernard Szyc) w Teatrze Muzycznym w Gdyni i "Klatka wariatek" w reż. Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Piotr Sobierski w kwartalniku artystycznym Bliza.

Po 40 latach od światowej premiery na deski polskiego teatru ponownie wrócił jeden z najzabawniejszych, ale jak się okazuje, również i kontrowersyjnych musicali. "Klatka wariatek", czyli "La Cage aux Folles", trafiła na afisz stołecznego Teatru Komedia oraz gdyńskiego Teatru Muzycznego.

Gdyńska scena powróciła do musicalu po 10 latach od polskiej prapremiery, która odbyła się w koprodukcji z Teatrem Miejskim w 2003 roku. Na Bema spektakl w reżyserii Macieja Korwina wystawiany był tylko 7 razy i swoją popularność zyskał dopiero w Muzycznym, do którego został przeniesiony w styczniu 2006 roku. Jednak i tam widzowie nie mieli wielu szans na obejrzenie musicalu. "Klatka wariatek" ściągnęła nad teatr czarne chmury. - Teatr Muzyczny oprócz takich wartościowych i pełnych artyzmu dzieł, jak "Jesus Christ Superstar" wystawia "Klatkę wariatek", której tematyka jest dyskusyjna moralnie, chociaż może i wartościowa artystycznie. Nie jestem zwolennikiem spektakli, gdzie kanwą jest homoseksualizm. Wypowiedziane w 2006 roku słowa padły z ust gdyńskiego radnego Ligii Polskich Rodzin. Zarząd tej partii wydał zresztą rezolucję, w której domagał się obcięcia dotacji dla Teatru Muzycznego. Działacze prawicy sprzeciwiali się propagowaniu gejowskiego stylu życia, w tym wychowywaniu dziecka przez dwóch mężczyzn.

Ówczesny spór nie zyskał większego poklasku wśród polityków i władz miasta. Z perspektywy czasu całe zamieszanie można by postrzegać w kategorii małej i w gruncie rzeczy zabawnej afery, gdyby nie fakt, że spektakl szybko zszedł z afisza.

Po kilku latach od tych wydarzeń temat "dyskusyjnej moralności" ponownie zagościł w publicznej debacie. Niestety im dłużej trwa dyskusja na temat związków partnerskich, tym bardziej przeradza się w pozbawiony merytorycznych podstaw i chęci do wypracowania jakiegokolwiek kompromisu spór. Atmosfera i styl tej debaty sprawia wrażenie, jakby czas zatrzymał się w miejscu, ale na szczęście dzisiaj przy okazji premiery "Klatki" nikt już nie protestuje i nie żąda odebrania teatralnych dotacji. Jednym recenzentem i komentatorem (zdecydowanie najsurowszym) są widzowie, którzy nieco na przekór niektórym politykom chcą oglądać widowisko pełne "odmieńców", a tych w spektaklu nie brakuje.

Francuska sztuka Jeana Poireta, której premiera odbyła się w 1973 roku to opowieść o klubie w St. Tropez, który prowadzi para mężczyzn - Georges i jego wieloletni partner Albin, który co wieczór wkracza na scenę jako Zaza - królowa francuskiego wybrzeża. Wraz z nią pojawia się zastęp drug queen - ognista Hiszpanka Mercedes, perwersyjna Hanna z Niemiec, czarująca wokalem Chantal z Francji i tajemnicza Phaedra z Egiptu. Jeżeli dodamy do tego rozdygotaną i bardzo kobiecą pokojówkę płci męskiej i walczącego z homoseksualistami polityka, trudno się dziwić, że ta wybuchowa mieszanka zyskała ogromną popularność wśród publiczności. W 1983 roku tytuł już jako musical autorstwa Harvey'a Fiersteina (libretto) i Jerry'ego Hermana (muzyka i teksty piosenek) trafił na scenę Broadway'u, a potem na sceny całego świata, aż wreszcie doczekał się filmowej ekranizacji. W międzyczasie zdobył wiele nagród, w tym te najważniejsze - Tony Awards.

Przykurzona rewia

"Klatka wariatek" to gotowy materiał na sukces, a tego w minionym sezonie w Teatrze Muzycznym brakowało. Przebudowa dużej sceny zepchnęła całą aktywność na Nową Scenę, na której wartościowych artystycznie i frekwencyjnie wydarzeń było, jak na lekarstwo. Tytuł wydaje się więc być dobrym sposobem na przyciągnięcie widzów do teatru, a przy okazji powrotem do klasycznego musicalu, chociaż tym razem w kameralnym wydaniu.

W 2006 roku spektakl grany był na dużej scenie i obecna zmiana wyszła na korzyść. "Klatka" skrojona jest bowiem na mniejszą przestrzeń, która umożliwia bliższy, a przez to lepszy kontakt z widzem.

Niestety ten nowy/stary musical trafił na deski Muzycznego z pełnym inwentarzem swojej poprzedniczki. Zarówno scenografia, kostiumy, jak i cała muzyczna oprawa pozostała bez zmian, co stanowi największy zarzut kierowany w stronę odpowiedzialnego za wznowienie Bernarda Szyca. To co 10 lat temu można było zaakceptować, dzisiaj szybciej kojarzy się z prowincjonalnym klubem draq queen niż z jednym z najmodniejszych miejsc na francuskiej riwierze. Kilka rozwiązań budzi wręcz zażenowanie - przedziwne stylizacje baletu, nieco przykurzone kostiumy wielkiej Zazy czy naprawdę żenujące wdzianko Jacoba. Aż prosi się aby kilka elementów odświeżyć, a niektóre od początku zaprojektować.

Tyczy się to w szczególności scenografii Jerzego Rudzkiego, która po wielu latach zalegania w magazynie nie tylko trąci myszką, ale po prostu posiada ewidentne defekty. Z metalowo szklanych zastawek, za pomocą których zbudowano salon i klubowe wnętrza odklejają się ozdobne elementy, a drzwi głośno trzeszczą. W takiej formie scenografia nie powinna w ogóle stanąć do premierowego wieczoru.

W tej nieciekawej scenerii najjaśniejszym elementem jest zespół Muzycznego. Po raz kolejny niezwykłą klasę pokazał Andrzej Śledź wcielający się w role Georges'a, głowę niezwykłej rodziny. Zabawnie wypada małżeństwo Dindon, czyli Ewa Gierlińska i Zbigniew Sikora. Klasą samą dla siebie jest zastęp Cagelles - Paweł Czajka, Mateusza Deskiewicz, Łukasz Dziedzic i Sebastian Wisłocki. Z całości najsłabiej prezentuje się jeden z filarów sztuki, czyli Albin i Zaza w jednej osobie. Kreacja Jacka Westera została przerysowana, brakuje mu gracji i charyzmy, którą mógłby zarażać każdego wieczoru zgromadzoną w klubie publiczność.

Gdyński spektakl ma wiele mankamentów, zarówno w sferze wizualnej, jak i aktorskiej, ale mimo wszystko jest dość sprawnie zrealizowany. Pomimo swoich lat, nie stracił na atrakcyjności. Co prawda chwilami muzycznie zbyt tkliwy, ale jednak nadal zabawny, co stanowi jego największy walor. A przy okazji nie można zapominać o tym, że jak ulał wpisuje się w ogólnopolską debatę, nie tyle o prawach i obowiązkach, ale o szacunku i tolerancji. I chociażby dlatego warto "Klatkę" zobaczyć.

W oparach Broadwayu

Zupełnie inną odsłonę musicalu zobaczymy w warszawskim Teatrze Komedia. Za reżyserię odpowiada znany trójmiejskiej widowni Grzegorz Chrapkiewicz. Niegdyś jego "Koleżanki" w Teatrze Wybrzeże ściągały tłumy widzów, teraz na podobny sukces może liczyć Komedia.

Trudno nie zauważyć, że reżyser inspirował się zachodnimi realizacjami, ale przy perfekcji wykonania nie stanowi to żadnej ujmy. Dzięki temu uniknął tandety, która w niektórych aspektach zdominowała gdyńską realizację. Blichtr, świecące, ale nie kiczowate kostiumy, pióra prawdziwy rozmach, który każdemu przychodzi na myśl o rewii.

Od pierwszych minut spektaklu niezwykłe wrażenie robi scenografia Wojciecha Stefaniaka. Po dwóch stronach sceny zamontowane zostały błyszczące ściany, w których ukryta została garderoba Zazy i restauracja. Na środku sceny pojawia się designerski szezlong i stół. Ważnym elementem jest zapadnia, z której wynurzają się w stylowym i bardzo efektownych układzie tancerze. Ich rola w spektaklu została jednak ograniczona do minimum. Pomimo, że poznajemy na początku poszczególne bohaterki, m. in. Mercedes i Chantal, to potem ich postaci nie odgrywają większej roli. Chociaż warto zaznaczyć, że gdy już na scenie są to trudno oderwać od nich oczy. Ośmiu tancerzy wykonuje wymagające układy choreograficzne autorstwa Sylwii Adamowicz. To istny majstersztyk odtańczony na wysokich szpilkach!

Największą perełką, nie małych zresztą gabarytów, jest jednak przede wszystkim Paweł Tucholski, który wciela się w rolę Albina i Zazy. Jego niezdarność, gwiazdorskie przywary i psychiczne rozchwianie budzi sympatię, mocny wokal zachwyt. O dziwo Tucholski, który zazwyczaj ma pewne aktorskie problemy z przyswojeniem roli, tutaj poradził sobie bez zarzutu. Aktorowi dzielnie towarzyszy Jacek Bończyk, jako Georges oraz Piotr Zelt, jako Edward Dindon, który bawi do łez, szczególnie w ostatnim numerze, kiedy ten postawny mężczyzna pojawia się w kusej sukience obok całego zastępu zgrabnych Cagelles.

Spektakl Chrapkiewicza to wzorowa produkcja, w której niemal każdy element zachwyca. Minimalistyczna scenografia, bogate kostiumy, widowiskowa choreografia, a do tego świetne aktorstwo i wokalne popisy. Sporym zaskoczeniem są również nowe aranże utworów, które nadały musicalowi świeżość i lekkość.

W rezultacie z "Klatki" Grzegorza Chrapkiewicza nie chce się wychodzić! A biorąc pod uwagę reakcję publiczności - początkowy wstyd i zakłopotanie (głównie po męskiej części), i końcowe gromkie brawa, nawet tak zwariowana klatka na polskim gruncie przestała budzić zgorszenie. Dobrze się stało, że obie realizacje, ta warszawska i gdyńska, chociaż tak różne, przełamują bariery i uczą szacunku do wszelkiej odmienności. W obu przypadkach doskonale się to udało.

Na zdjęciu: "Klatka wariatek", Teatr Komedia, Warszawa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji