Nie lubię sitcomów
O czym mówi "Komedia sytuacyjna"? Absolutnie o niczym, a pomysłem autorów sztuki jest kompletny brak pomysłu. Dwaj główny bohaterowie "Komedii sytuacyjnej" tworzą tandem piszący scenariusze telewizyjnych sitcomów. Właśnie trafił im się kontrakt, ale żadną miarą nie mogą się z niego wywiązać, bo opuściła ich wena. Arturowi (Piotr Krótki) marzy się wysoka komedia z najwyższej półki (i w tym jedynie punkcie solidaryzuję się z tą postacią), Karol (Wojciech Rogowski) mnoży absurdalne pomysły o sułtanach i haremach.
Obaj panowie mają żony. Żona Artura - Beryl (w tej roli Jadwiga Możdżerówna) - jest flejtuchowatym demonem seksu, żona Karola - Doris (Katarzyna Ulicka-Pyda) - pedantyczną, lecz zimną królową kuchni. Każdemu z panów więc daleko do pełni szczęścia: jeden ma zbyt obfite obiadki i zimne łóżko, drugi - gorący seks i permanentną dietę odchudzającą. Wspólny wieczór, zakrapiany między innymi winem produkowanym przez Artura z marchewki i groszku, kończy się zamianą żon. Z tą tylko różnicą, że Karol w pijanym widzie spędza upojną noc z namiętną żoną przyjaciela, Artur natomiast śpi samotnie. Ale rano czeka go obfite śniadanko, przygotowane przez gospodarną połowicę Karola. Tyle w akcie pierwszym.
W akcie drugim pojawia się problem powrotu żon na właściwe miejsca, co okazuje się nie takie proste, także i dlatego, że świadkiem nocnego qui pro quo jest wścibska sąsiadka (Halina Ziembińska). Ale i poczucie nierównego udziału w przyjemnościach życia utrudnia zgodę przyjaciół. Karol nadal więc korzysta z rozkoszy łóżka, Artur - rozkoszy stołu, coraz dalej jest im jednak do szczęścia, tym bardziej że ich agent (Jacek Piotrowski) wciąż czeka na choćby pierwszą stronę nowego scenariusza. Artur i Karol wpadają na pomysł, by to, co się przydarzyło im i ich żonom, uczynić tematem komedii. Karol, oczywiście, chciałby, aby i w tej wersji pojawił się tajemniczy Arab... Miałkość intrygi "Komedii sytuacyjnej" ratuje kilka błyskotliwych dialogów, nijakość całego przedstawienia - sceniczne projekcje pomysłów rojonych przez nieszczęsnych autorów. Ożywiają one drugi akt, wprowadzając element zabawy w "teatr w teatrze". Ale tym, co naprawdę może uczynić zabawną sztukę taką jak ta, jest aktorstwo - lekkie, finezyjne, inteligentne. Zgodnie z prawdą starą jak świat (a więc prawie jak teatr), widzowie bawią się tym lepiej, im lepiej w swych rolach czują się i bawią nimi sami aktorzy. W pierwszym akcie "Komedii sytuacyjnej" aktorzy doprawdy sami nie bardzo mają się czym bawić, śmiech ich jest wymuszony, a zatem i mało zaraźliwy. Drugi akt daje większe możliwości - więc na scenie i widowni robi się weselej. Co jednak - poza jako tako wymasowaną przeponą - wynosimy z teatru? Niepokojąco niewiele ponad refleksję, że trawa u sąsiada jest tak samo zielona jak w naszym ogródku. Spory mogą dotyczyć co najwyżej kształtności ud Jagody Możdżerówny.
U progu roku, stulecia, a nawet tysiąclecia trochę smutno się robi na myśl o dzisiejszej kondycji teatru - jako dyscypliny sztuki, która coraz wyraźniej kostnieje w formach, by tak rzec, archaicznych. Przeładowana i dosłowna scenografia na sto drzwi i tyleż okien, jaką dla "Komedii" zaprojektował Janusz Tartyłło, mogłaby pojawić się na scenie z lat sześćdziesiątych - tak wtedy wyobrażaliśmy sobie stabilizację middle class w anglosaskim świecie. Schematyczność postaci, na którą nakłada się aktorska sztampa, to także relikty teatru, o którym chciałoby się zapomnieć, a któremu nie przeciwstawił się Sylwester Chęciński. Tym większy zawód, że okrzyknięty został mistrzem komediowego gatunku. Nie idzie więc o to, aby odbierać teatrowi prawo do bawienia ludzi. Powiem więcej: to także obowiązek Melpomeny. Ale czemu schlebia ona gustom, jakimi żywi się popularność telewizyjnych sitcomów? Tam przynajmniej śmiech można nagrać, by sugerować zabawę po pachy...