Artykuły

Maskażenada

"Maskarada" w reż. Nikołaja Kolady w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

Z krytyką sztuki jest taki problem, że może działać jak zręczny adwokat - potrafi wszystko wybronić. Bo czymże jest krytyka, jeśli nie sztuką eksplikacji? W momencie, kiedy wyeksplikowanie czegokolwiek stanowi wyzwanie, krytyka zaczyna nadpisywać znaczenia pustym i niepotrzebnym zabiegom. Przekładając z abstrakcyjnego na ludzki: podejmuje próbę obrony czegoś, co zwyczajnie nie posiada sensu.

No właśnie, teoretycznie wszystkie środki zastosowane w "Maskaradzie" czemuś służą. Choćby zilustrowaniu pewnych konstatacji. Piętnują więc sztuczność zachowań rządzących rozmaitymi towarzyskimi koteriami. Uwypuklają drapieżność stadnych reakcji. Wskazują na symboliczne znaczenie maskarady - założenie maski zrównuje wszystkich, a tym samym zamazuje odpowiedzialność za wszelakie nieprzystojne czyny. Tym sposobem, eksplikując skutki reżyserskiej swawoli, niepostrzeżenie można przemienić kmiotka w jaśniepana, lepiankę w dworek z kolumnadą, a żenadę - w "Maskaradę". Wciąż bez odpowiedzi pozostaje jednak nieśmiertelne pytanie: skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? I kto za to zapłacił?

Znów muszę podkreślić - domyślam się, do zilustrowania jakich założeń zostały wykorzystane przez reżysera środki. Nie wiem tylko, dlaczego użyto ich akurat w taki sposób. Kolada buduje niesamowicie przewidywalną konstrukcję dramatyczną. Parafrazując Hitchcocka, najpierw jest trzęsienie ziemi, a później robi się coraz ciszej. Na początku mamy więc eksplozję sztuczności tak silną, że aż odczuwaną w trzewiach (na wypadek, gdyby widz cierpiał na matołectwo i nie wyczuł, że obcujemy z salonowym konwenansem). Rozmowy Arbienina (Radosław Krzyżowski) z księciem Zwiezdiczem (Rafał Szumera) kipią od karykaturalnej galanterii i rozdmuchanej do granic "ąęckości". Odziany na biało tłum arystokratów komentuje - werbalnie i gestycznie - poczynania bohaterów niczym antyczny chór. Największy nacisk jest położony właśnie na demaskację stadnych zachowań, co wyraża się między innymi poprzez plakatowe ukazanie grupowych emocji - zdziwiony bądź przerażony tłumek przysłania ręką usta czy rzęsiście oklaskuje pożądane w danej sytuacji repliki protagonistów. Leitmotiv stanowią gesty trzech mądrych małp znanych ze sztuki japońskiej - "nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego".

Jak już zostało wspomniane, najpierw mamy trzęsienie ziemi, a później robi się coraz spokojniej. Zgodnie z przewidywaniami, finał jest wyciszony. Dochodzi do ostatecznego zdarcia masek i pożegnania z konwenansem. Nina (Agnieszka Judycka) umiera, teraz już prawie naga, odarta z krynolin i peruk. Tiul, który wcześniej wyobrażał suknię Arbieninowej i pianę w czasie wspólnej kąpieli arystokratów, teraz jest pogrzebowym całunem, a na końcu ziemią, w którą zostanie złożone ciało. Finał zaskakuje swoim uporządkowaniem i przejrzystością, nawet nagła interwencja Nieznajomego (Sławomir Maciejewski) sprawnie funkcjonuje jako element całości. Droga prowadząca do rozwiązania akcji jest jednak splątana i wyboista...

Wewnętrzny adwokat podpowiada: główny konflikt sztuki Lermontowa został odsunięty na dalszy plan, wszak u Kolady centralnym wykonawcą jest tłum. Mamy zatem kilkakrotnie powtórzony cover "Oops, I did it again" w wykonaniu Maxa Raabe ze znamienną frazą "I'm not that innocent..." - co wskazuje na współwinę zbiorowości za nieszczęście Arbieninów. Mamy również szalone wygibasy na stole, najpierw mężczyzn, później kobiet, czemu towarzyszy symulowanie ruchów frykcyjnych przez obserwatorów. Ów pokaz obsceny jest przecież elementem towarzyskiej gry, niezmordowanie podpowiada adwokat. Do tego właśnie dochodzi, kiedy odrzemy relacje z konwenansu. Zamiast koronkowych intryg dostajemy zatem wyuzdany taniec godowy. Hazardem nie jest tutaj gra w karty, lecz taniec - wszak Zwiezdicz wykonuje galanteryjny popis pod okiem Arbienina. Znalezienie konotacji między hazardem a intrygami i miłostkami wydaje się niezwykle celne. Niestety, w spektaklu dotarcie do tej niedostatecznie wyeksponowanej asocjacji wymaga miarowego uderzania interpretacyjnym kilofem. Wszystkie smaczki są ukryte zbyt głęboko, a jeżeli już się je wydobędzie, okazują się słabe i rozmyte.

Co jeszcze można powiedzieć propos scen zbiorowych? Energia polskich wykonawców posiada zupełnie inną dynamikę niż energia wykonawców rosyjskich. Przypomnijmy sobie choćby gargantuiczne, nieomalże plemienne tańce w "Hamlecie". Chorograficzne sekwencje Polaków przywodzą na myśl ćwiczenia rodem z warsztatów teatralnych spod znaku "uważajmy, żeby nie zgubić rytmu" (i znów włącza się wewnętrzny adwokat: i czegóż więcej możemy wymagać, skoro znajdujemy się na dziewiętnastowiecznym balu?). Akcję rozbijają co chwilę interludia, w trakcie których zespół wykonuje układy w rytm współczesnych hitów. OK, to dobrze, że Kolada animuje tłum. Odbywa się to jednak kosztem spójności tekstowej partytury. "Maskarada" zawiera w sobie na tyle silny ładunek dramaturgiczny, że nie ma potrzeby uatrakcyjniania jej raz po raz pląsami i pokazywankami a'la Macarena.

Konfundujące jest również zobrazowanie relacji Niny i Arbienina. Krzyżowski praktycznie nie ma możliwości zademonstrowania swojego warsztatu i zniuansowania postaci, skoro przez cały czas jest zmuszony do eksponowania rozdętej sztuczności. W dramacie istotną kwestię stanowi różnica wieku między starzejącym się Arbieninem a będącą w kwiecie wieku powabną Niną (ten fakt, ma się rozumieć, jeszcze bardziej potęguje paranoję męża). W spektaklu wydobywanie cech Arbienina manifestowane jest za pośrednictwem prymitywnych znaków - przykładowo, mężczyzna, podnosząc się z podłogi, ostentacyjnie syczy i kładzie dłoń w okolicy krzyża (jego łamie starość, mnie z kolei zęby bolą). Między małżonkami nie ma żadnej afektacji - jest tylko splamiony honor Arbienina. Nina przestaje być wielką tragiczną postacią. Owszem, została niewinnie oskarżona, lecz irytujący popis babskich fochów skutecznie zaburza mechanizm identyfikacji z postacią. Skutkiem tego upada cały konflikt dramatyczny (choć wewnętrzny adwokat szepcze, że to przecież nie o Ninie miało być, że wszak o tłumie...). Postać Judyckiej prawie do samego końca gra na nerwach widza: kłóci się z mężem, indyczy się bez powodu, by naraz słodko szczebiotać i wykonywać fałszywe wokalizy przed zebranymi gośćmi. Na końcu umiera otruta przez męża, uświęcona jako niewinna ofiara, choć za życia nie różni się wiele od trzpiotowatej intrygantki, Baronowej Sztral (Dominika Bednarczyk). Być może Kolada chciał postawić ponurą diagnozę kondycji ówczesnej arystokracji. Tym samym strywializowany został jednostkowy wymiar tragizmu "Maskarady". Ah, bien.

Mamy wreszcie cały stos niezrozumiałych teatralnych znaków (wewnętrzny oskarżyciel uderza w pulpit - a może to krytyk jest niekompetentny?). Zamiast listów postacie otrzymują podkładki pod talerze z wizerunkami zwierząt (z dalszych rzędów zapewne ciężko zidentyfikować, co w ogóle się na nich znajduje). W drugim akcie widzimy taniec z torebkami, układanymi później w wielkie usypisko. Czyżby krytyka marności życia doczesnego? - strzelam, prawdopodobnie w stopę. Z tyłu sceny, za periaktami oklejonymi błyszczącym papierem, znajduje się ekran, wyświetlający animację centralnej gwiazdy Układu Słonecznego. W stronę Słońca (wielkiej plazmatycznej kuli, nie boskiego światła) odchodzą małżonkowie tuż po podaniu Ninie śmiertelnego pucharu. Zastanawia także zróżnicowanie rekwizytów - czasem są to przedmioty galante, choćby wypolerowane tace i wspomniane eleganckie torebki. Innym razem aktorzy dzierżą przaśne drewniane cebry... Z kolei Nieznajomemu zostają dopisane słowa: "nie raz to, wypierdalaj pederasto" (?). Pojawia się również tajemnicza postać, na początku w stroju rosyjskiej babuszki, innym razem jako milcząca mimoza z warkoczykami, na końcu zaś, odziana w strój wiedźmy, tańcząca triumfalny taniec (Hekate?). Czy to nawiązanie do mitologicznej triady dziewica-kobieta-starucha? Owszem, mam świadomość tego, że w tym punkcie moja analiza staje się chaotyczna, a sam tekst gwałci zasady kompozycji - w końcu poświęcam cały akapit losowo wybranym symbolom, odrywając je od pierwotnego kontekstu. Proszę mi uwierzyć, że inaczej się nie da. Kolada w identyczny sposób postępuje tak samo ze znakami scenicznymi - gromadzi pomysły, miesza i hojną ręką wyrzuca z trzosa. Tam, gdzie przez przypadek padnie ziarno, tam ma wyrosnąć. Albo ledwie wykiełkować.

A mogło być tak prosto, tak subtelnie, jak w scenie otwierającej "Maskaradę". Aktorzy maszerują w korowodzie, przywierając ciałem do ciała. Motyw muzyczny miesza się z brzękiem miedzianych bransolet (od zgubionej bransolety przecież wszystko się zaczyna...). Sekwencja ruchów jest nieskomplikowana, wieńczy ją ruch dłoni dookoła głowy, który symbolizuje maskę. Właśnie w taki sposób można było rozegrać całość - z zachowaniem pietyzmu dla szczegółów, oszczędnie, nienachalnie. Niestety, efekt końcowy stanowi pseudodiscotragedia, stroboskopowo-tiulowy koktajl. Rezygnuję zatem z usług mojego wewnętrznego adwokata. Niech zajmie się obroną czegoś, co faktycznie zasługuje na pozytywne wzmocnienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji