Świństwa w formalinie
O tym, że Teatr "Wybrzeże" przygotowuje premierę Arystofanesa mówi się od dawna. Wreszcie stało się, w ubiegłą sobotę. Nie trzeba przecież jednak sokolego oka, żeby na zaproszeniu odcyfrować poprzednią datę: 2 marca. Nie trzeba być również starym praktykiem teatralnym, żeby wiedzieć, że tak długie odwlekanie premiery (spowodowane remontem Teatru Kameralnego w Sopocie) nie wychodzi na dobre.
Fama skandalu obyczajowego poprzedziła "Bojomirę" w reżyserii Ryszarda Ronczewskiego. Wypada tu przypomnieć od razu, że komedia bardziej jest znana pod tytułem "Lizystrata". Znany też jest jej temat: strajk erotyczny kobiet, które w ten sposób chcą zmusić mężczyzn do zaniechania wojen i zawarcia pokoju.
Pierwsze wrażenie jest inne. Pomyśleć bowiem można, że mamy raczej do czynienia z bardzo staranną rekonstrukcją teatru antycznego; czy też raczej naszych o nim wyobrażeń. Scenografia Jadwigi Pożakowskiej ukazuje uniwersalne miejsce akcji: to jakby przedsionek świątyni Ateny, gdzie spotykają się wszyscy bohaterowie. Od pokrytych płaskorzeźbami murów zdają się odrywać ożywione postacie wojowników. Staczają oni śmiertelną walkę - scena ta wprowadza widzów w istotę konfliktu. Bardzo dobre sceny pantomimiczne walki, a potem i starć obu zwaśnionych stron - kobiet i mężczyzn - zostały na premierze nagrodzone zasłużonymi oklaskami. Scenografia Pożakowskiej włącza w akcję także salę teatralną obudowując oba wejścia na widownię. Reżyser rozszerza przestrzeń sceniczną: aktorzy niejednokrotnie wchodzą na scenę z widowni, a końcowy radosny taniec będący apoteozą życia trwa jeszcze w foyer. Tak więc część pierwsza tej "Bojomiry" robi wrażenie solennej powtórki z konwencji teatru antycznego, tym bardziej, że aktorzy posługują się nawet maskami. Ta zabawa nie co się dłuży, nie zauważyłam też specjalnych oznak rozbawienia.
Na scenie oglądamy wiele aktorek, także tych rzadko oglądanych. A niełatwe mają zadanie! Rolę tytułową gra Elżbieta Goetel, najwyraźniej starając się ratować ryzykownie brzmiące kwestie trzeźwym humorem trybunki ludu, której żadne przejawy życia nie są obce. Doceniam ten wysiłek, wyznam jednak, że wolałabym oglądać aktorkę w innych rolach, bardziej zgodnych z jej warunkami psychofizycznymi. Tym bardziej, że wdzięk na scenie wcale nie jest rzeczą tak częstą (łatwiej o ekshibicjonizm).
Elżbieta Kochanowska (Kleonika) zręcznie prezentuje naiwne zdumienie dziecka, które nie wie, że o pewnych rzeczach mówić nie wypada... Sądzę jednak, że na szczególne uznanie zasługują dwie aktorki, które potrafią grać w maskach, więcej - wykorzystać je dla stworzenia postaci. To przede wszystkim Lucyna Legut i Małgorzata Ząbkowska. W drugiej części przedstawienia, jakby z innej parafii, słychać już było śmiech radosny.
A to głównie za sprawą Aliny Lipnickiej i Jerzego Łapińskiego w scenie małżeńskiego kuszenia. Sukces to nie lada, publiczność premierowa bowiem była wyjątkowo kostyczna. Obawiam się, że ten śmiech może się zmienić w radosny rechot na innych przedstawieniach. Czy przekroczono granice dobrego smaku w ukazywaniu kultu fallicznego starożytnych Greków? Moim zdaniem tak. Stało się. Mam jednak nadzieję, że ktoś się puknie w głową i zabierze dziecko ze sceny. Najlepiej, żeby zrobili to jego rodzice. O dzieciach na widowni już nie wspomnę.