Artykuły

Lekarstwo na zaczadzenie

Przeżył pan wiele premier filmowych. Czy teatralnej towarzy­szą podobne emocje?

- W filmie największe napięcie jest podczas produkcji. Montując gotowy materiał, już wiem, jak mi aktorzy zagrali, wiem, że lepiej nie będzie (gorzej też nie): rzecz jest przewidywalna. W teatrze emocje tworzenia trwają do końca. Świadomość, że wszystko moż­na poprawić, z jednej strony daje ogromny komfort pracy. Do koń­ca jednak nie ma pewności, jaką daje film. To moja druga premie­ra w żywym teatrze (znacznie bogatsze są moje doświadczenia w te­atrze telewizji). 4 lata temu robiłem "Komedię sytuacyjną" we Wrocławiu.

Dwukrotnie wybrał pan tę samą sztukę. Dlaczego?

- Bo jest świetnie napisana. To gotowy materiał, który trzeba tyl­ko powołać do życia. Fabuła jest błaha, jak w każdej farsie. Zaczyna się od realnych spraw: dwóch autorów próbuje napisać sztukę komediową. Problemy twórcze komplikują się osobistymi perype­tiami. Próbuję to pokazać najpierw dość prawdziwie. Człowiek się bu­dzi rano i patrzy, że kobieta obok nie jest jego żoną... Nagle staje wobec rzeczy, które dzieją się po raz pierwszy. Struktura sztuki jest taka, że od pierwszej sceny do ostatniej, akcja komplikuje się coraz bardziej. Nie od razu jest ubaw po pachy - rośnie to stopniowo, tak­że w formie.

Czytelnicy nie wybaczą, jeśli nie spytam przy okazji o dalszy ciąg "Samych swoich".

- To niewykonalne. Sukces tego filmu polega na odwołaniu do treści nostalgicznych, do świata dziś nie istniejącego. I na tym, że udało mi się znaleźć tak wspaniałych aktorów, którzy niestety już odeszli. Ludzie stale mnie o to pytają, myśląc o dalszym ciągu tej hi­storii. Ale to nie takie proste.

Nie ma chyba w Polsce reżysera, który ma swój festiwal, jak pan w Lubomierzu?

- To, że festiwal powstał i ma szalone powodzenie, wiąże się z pewnymi sprawami, które narosły dookoła, a które mogłyby być kanwą filmu dopisującego dalszy ciąg "Samych swoich". Powstało wiele zadrażnień i nieporozumień między dwoma miejscowościami, w których film był kręcony. Między Dobrzykowicami, gdzie są za­grody Kargula i Pawlaka a Lubomierzem, gdzie jest festiwal, jest Muzeum Kargula i Pawlaka i wiele przejawów kultu filmu, który tu również był kręcony.

Dobrzykowice mają za złe Lubomierzowi, że zawłaszczył "Sa­mych swoich". O których mówią, że głównie u nich powstał. Że w Lubomierzu tylko epizody. O kocie np. mówią, że u nich żyje praprawnuk kargulowego. Na co lubomierzanie się oburzają: tam na­wet dziecko wie, który kot z filmowego rodu się wywodzi. Z końmi jest taki sam spór; ze wszystkim.

Myśląc o filmie, zastanawiałem się, czy od tej strony nie dotknąć mitu (jeśli o kota idzie, obie strony mają rację: w filmie grały dwa - z Lubomierza i Dobrzykowic). W całej historii mitu nie ma nic z fikcji: nikt nie wymyślił ani legendy, ani pasji, z jaką ludzie ją trak­tują. To materiał bardziej na film dokumentalny. W którym nie czuję się specjalistą.

Jakie to jest uczucie: być reżyserem takiego filmu?

- Z jednej strony: wielka satysfakcja. Z drugiej: poprzeczka - dąże­nie, by ten tytuł przykryć następnym. Po sadze robiłem różne filmy ("Wielki Szu" pięciokroć zwrócił koszty). Żaden nie zdobył takiego prawa obywatelstwa, jak trylogia. Nie umiem tego wytłumaczyć.

Może miłości analizować nie warto? Nasi czytelnicy mają szczególne do niej powody.

- Wiem, to ich film. I o nich. Przez nich też tworzony. Pamiętam, cała ekipa szukała zastępczego określenia dla "czyś ty zdurniał", co już trzy razy padło. Zdjęcia przerwane. Wszyscy chodzą i kombinują. Nagle miejscowy chłop pyta: a nie może być "czyś ty zaczadział"?...

Wszyscyśmy ostatnio trochę "zaczadzieli". Myśli pan, że "Ko­media sytuacyjna" może być lekarstwem na tę chorobę?

- Myślę, że warto go spróbować.

Dziękuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji