Komedia sytuacyjna
Angielska farsa sprawdzonej spółki autorskiej, którą tworzą Johnnie Mortimer i Brian Coake. Do tego reżyser, którego nazwisko kojarzy się z najlepszą polską komedią. I zaprawiony w graniu fars zespół aktorski. Czego trzeba więcej do spełnienia obietnicy beztroskiego wieczoru w teatrze?
Na scenie mamy dwa małżeństwa. Łączy je twórcza współpraca panów (Artur Beling gra swojego imiennika - Greya), którzy pod presją umówionego terminu - usiłują napisać komedię; różnią zaś piękniejsze ich połowy. Beryl Grey (minionej niedzieli grała ją Hanna Klepacka, w kolejnych przedstawieniach pojawi się Beata Rynkiewicz) jest niezastąpiona w sypialni. Doris Summerskill (gościnnie grana przez Tatianę Kołodziejską) nie ma sobie równych w kuchni i okolicach. Któregoś dnia panie budzą się w znajomym wprawdzie, lecz nie własnym łóżku...
Dalszego ciągu ,,Komedii sytuacyjnej" nie zdradzę, by nie psuć przyjemności tym, którzy się wybierają na najnowszą zielonogórską farsę.
Zasadniczy, oparty na nieporozumieniach i zwrotach akcji mechanizm tego gatunku, jest taki sam. To, czy i jak dobrze zadziała, zależy od kunsztu dbałych o jego sceniczną sprawność "zegarmistrzów".
Pierwsza część przedstawienia, w której następuje zawiązanie wątków intrygi, pozwała zapomnieć o tajnikach warsztatu: toczy się lekko, jest zabawna. Reżyser konsekwentnie unika grubej kreski w rysowaniu sytuacji i postaci, wydobywając ich komizm delikatniejszymi środkami. Po przerwie - mimo zachowania tej samej za-sady - napięcie stopniowo opada, wywołując chwilami wrażenie dłużyzn. Finał zamiast szczytu przywodzi na myśl finiszowanie. Jakby mocne zrazu szwy gdzieś puściły, osłabiając dynamikę spektaklu. Mam wrażenie, że przy pewnych zabiegach rytm i tempo są jeszcze do odzyskania.
Atutem "Komedii" jest rola Sławomira Krzywiźniaka, który pokazuje, że nie przypadkiem sprawdził się jako taksówkarz w "Mayday", minister w "Oknie na parlament" i lekarz we "Wszystko w rodzinie". Podoba się scenografia Janusza Tartyłły, który w przejrzysty sposób dzieli scenę na dwa mieszkania, sprawiedliwie rozkładając drzwi, okna i schody, bez jakich porządna farsa obejść się nie może.
"Komedia sytuacyjna" jest kolejną propozycją zielonogórskiej sceny dla widzów spragnionych beztroskiej zabawy. Sposób, w jaki teatr stara się tę potrzebę zaspokoić, z sezonu na sezon trochę mnie niepokoi. Jesienią 1998 roku - po premierze farsy Raya Cooney'a "Wszystko w rodzinie" wróżyłam - z sufitu - że następna jego premiera odbędzie się za trzy lata. "Bo Cooney pojawia się z regularnością zegarka". O tym, że kolejną sztukę najpopularniejszego nad Wisłą autora - rzecz pt. "Nie teraz kochanie"- zaplanowano na wrzesień br., dowiedziałam się w dniu premiery "Komedii sytuacyjnej". Jeszcze trochę, a uwierzymy, że angielska farsa jest odosobnionym w dziejach dramaturgii przypadkiem uprawiania komediowego gatunku. I jedynym ratunkiem dla wskaźników frekwencji i kasy.
Jest. Bo zrezygnowano z próby innych "medykamentów", choć jak pokazują goście Powinobraniowych Spotkań Teatralnych - śmiech i zabawa nie muszą się wykluczać z myśleniem, wzruszeniem oraz innymi emocjami.
Dwa premierowe przedstawienia odbyły się dzień po dniu w poprzedni weekend. Oba zwieńczone oklaskami na stojąco. Podejrzliwi domyślali się odrodzenia instytucji klakierów. Wśród ufniejszych zjawisko wywołało tzw. mieszane uczucia. Radość z powodu szerszego kręgu publiczności. I niepokój. Bo jak - to pytanie na przyszłość - przyjdzie nam honorować prawdziwe teatralne wydarzenia, jeśli się zdarzą?