Artykuły

Tańczy Maćkowiak

"Niżyński" w reż. Waldemara Zawodzińskiego i w chor. Kamila Maćkowiaka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Cielesne odrętwienie, strumień wypowiadanych słów i fascynujący taniec nie złożyły się na więcej niż portret Wacława Niżyńskiego.

Ogrom pracy włożonej przez reżysera Waldemara Zawodzińskiego i aktora Kamila Maćkowiaka w projekt "Niżyński" uświadamia sama adaptacja dzienników słynnego tancerza Wacława Niżyńskiego. Scenariusz czytelnie porządkuje refreny intymnych zapisków geniusza. Zwroty do ukochanej matki, zaborczej żony czy kochanka-opiekuna Sergiusza Diagilewa przeplatają się z obsesjami czystości ciała, onanizmu, religijności.

Odwrotnie niż w wypadku klasycznie zbudowanych ról, widz ma szansę obserwować nie tyle rozwój postaci, ile jej wygasanie. Pojawiające się na początku tekstu tysiące razy słowo "ja" (zaczyna się od niego każde zdanie!) powoli zanika. Egotyzm najwyższego stopnia ("Ja jestem Bogiem") zapada się w nicość.

W spektaklu postać 29-letniego tancerza splata się z jej 26-letnim odtwórcą. Maćkowiak użycza Niżyńskiemu nie tylko ciała, ale i szegółów biografii: powtarza się szkoła baletowa, występy na scenie jeszcze jako studenta. Aktor obdarza bohatera prywatną wrażliwością: wzmacnia własne specyficzne ruchy, zająknienia. Ale to - skądinąd odważne - obnażenie nie unosi dramaturgii półtoragodzinnego monodramu.

Trudno porównywać "Niżyńskiego" z monodramami Bronisława Wrocławskiego goszczącymi od lat na scenie Teatru Jaracza, w których kalejdoskopowe zmiany różnorodnych typów, często przerysowanych, są założone. Ale już z innym solowym projektem z Jaracza - "Podróżą do Buenos Aires" - można. Tym bardziej, że Gabriela Muskała gra w nim postać chorą - staruszkę cierpiącą na Alzheimera. Podobnie jak w "Małej Steinberg" Krystyny Jandy z warszawskiego Teatru Sudio, gdzie z kolei dojrzała aktorka przybiera maskę autystycznej dziewczynki, jest to ułomność skonstruowana na scenie - z groteski, z formy. Chorobę w "Niżyńskim" zbudowano z zewnętrznych objawów.

Aktor tkwi na platformie do grania. Osaczony z wszystkich stron - również od dołu - dziesiątkami reflektorów, które potrafią przefarbować go nawet na monochromatyczny, szary cień. Neony chwytają go w klatkę niczym z obrazów Francisa Bacona. Projekcje i animacje komputerowe atakują od przodu i od tyłu. Od blików na tiulu, odgradzającego scenę i widownię oraz od kontrastowych zmian oświetlenia pod powiekami majączą powidoki. Krzysztof Sendke za tę reżyserię światła powinien dostać Oscara.

Taka scena - maszyna do obsługi aktora - domaga się sformalizowanego aktorstwa, bez dosłownej ilustracji szaleństwa. "Niżyński" zawiera takie próby. Pomiędzy kolejnymi monologami aktor wstaje, wyciera nos, osusza czoło ręcznikiem. Ale to nie wystarcza, by przełamać psychologizm.

Przedstawienie staje się najpełniejsze, gdy Maćkowiak milknie. Gdy tańczy. Narrację prowadzi ruch: czytelnie, ale nie dosłownie. Cierpienia duszy, w których słowo zostaje zastąpione gestem, przestają brzmieć pretensjonalnie. Przeciwnie: zadziwia kontrast lekkich ruchów zawieszonej w powietrzu postaci z fizyczną siłą, jaka potrzebna jest, by utrzymać się na spuszczonym z sufitu drążku.

Szkoda tylko, że aktor albo tańczy, albo mówi, a obie dziedziny sztuki pozostają na scenie rozdzielone. Bo cielesne odrętwienie monologującego aktora, połączone z werbalną nadaktywnością tworzy obraz choroby może klinicznie prawdopodobny, ale dyskusyjny teatralnie. Uwięzienie przez umysł, tragiczna kara za geniusz, nie przekształca się w metaforę, oderwaną od pojedynczego przypadku: osoby Wacława Niżyńskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji